Zobacz poprzedni temat | Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Immortal
Prezydent
Dołączył: 12 Sie 2007
Posty: 112
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 18:55, 19 Sie 2007 Temat postu: Śmieszne opowiadania |
|
|
Kobieta a Windows 98
1. Jeśli kobieta przestała Ci się podobać - w każdej chwili możesz zmienić ją na inną.
2. Zmieniając kobietę na nowszą zazwyczaj otrzymasz coś diametralnie innego.
3. Na kobietę możesz gapić się 24 godziny bez przerwy i nie będą cię bolały oczy.
4. Im mniej kobieta ma na sobie - tym lepiej działa.
5. Decydując się na kobietę - możesz wybierać spośród milionów możliwych odmian.
6. Przed decyzją o ślubie z kobietą możesz poznać jej twórców, a jeśli nie będą Ci odpowiadali - możesz zrezygnować ze ślubu.
7. Jeśli nie stać Cię na futro, którego domaga się Twoja kobieta -możesz jej kupić zupełnie cos innego, za to o wiele tańszego.
8. Po wyprowadzeniu się jednej kobiety od Ciebie, a wprowadzeniu się drugiej - w mieszkaniu nie pozostanie żaden ślad po tej pierwszej.
9. Zwrócenie uwagi kobiecie czasem powoduje pożądany skutek.
10. Kobieta nie będzie Cię zmuszać do stałej wymiany dysku na większy a procesora na szybszy.
11. Kobieta nie ma problemu roku 2000. Pierwszego stycznia 2000 kobieta nie stanie się o 100 lat starsza.
12. Można przewidzieć jaka będzie reakcja kobiety na to, że kupiłeś jej nową sukienkę i kazałeś jej ją na siebie włożyć.
13. Jeśli popełnisz błąd - kobietę możesz niekiedy udobruchać tylko dobrym słowem lub innym drobiazgiem.
14. Odpowiednio traktowana kobieta spełni każdą Twoja zachciankę.
15. Obcowanie z kobietą nie wymaga dokładnego studiowania setek opasłych książek.
16. Kobieta nie wymaga kontaktów z działem serwisowym Microsoftu.
17. Problemy z kobietami rozwiązuje się na drodze intuicyjnej i nie jest do tego wymagane wyższe wykształcenie.
18. Kobieta nie powiesi się w najmniej oczekiwanym w momencie.
19. Nagłe znikniecie kobiety z Twojego życia nie spowoduje jednoczesnego wyparowania tekstu, który ostatnio wstukiwałeś do komputera.
20. Jeśli masz problemy z kobietą - nikt nie odeśle Cię do sprzedawcy.
21. Jeśli kobieta ma do Ciebie o coś pretensje to zazwyczaj powie Ci to w miarę jasno, a nie w postaci "popełniłeś błąd BC: $020 00004".
22. Kawały o kobietach (zwłaszcza jasnowłosych) są śmieszne.
23. Kobietę możesz poprosić o to, aby poszła do sklepu i kupiła Ci piwo, lub przygotowała kolację.
24. Kobieta jest wynikiem zgodnego współdziałania jej twórców i nie składa się z tysięcy bezładnie pozlepianych fragmentów.
25. Do kontaktów z kobietą nie jest konieczna znajomość jakiegokolwiek języka (nawet ojczystego).
26. Jeśli kobieta się na Ciebie gniewa - możesz szybko dojść przyczyn tego stanu.
27. Jeśli masz problemy lub nie wiesz co dalej robić - czasem kobieta może Ci podpowiedzieć sensowne rozwiązanie.
28. Kobieta potrafi się postarać o to, abyś z zaniedbanego greka przeistoczył się w nieźle ubranego mężczyznę.
29. Zachowanie się kobiety w dużym stopniu zależy od tego jak z nią postępujesz Ty.
30. Z kobietą możesz się bawić w o wiele więcej rzeczy niż tylko "Miner", "Solitaire", "FreeCells" i "Hearts" bez potrzeby dokupowania czegokolwiek.
31. Jeśli nie lubisz pić samotnie - kobieta może Ci w tym towarzyszyć.
32. Z narzeczoną (czyli wersją "demo" kobiety) możesz zapoznawać się znacznie dłużej niż 30 dni.
33. Narzeczona nie ma wyłączonych tych funkcji, na których poznaniu najbardziej Ci zależy.
34. Jeśli okres "chodzenia ze sobą" trwał wystarczająco długo - to kobieta z którą bierzesz ślub w niewielkim stopniu różni się od tej z okresu narzeczeństwa.
35. Kobieta może wnieść w posagu wiele rzeczy, które Ci się później przydadzą
Post został pochwalony 0 razy
|
|
... |
|
Powrót do góry |
|
|
Immortal
Prezydent
Dołączył: 12 Sie 2007
Posty: 112
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 18:59, 19 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Z pamiętnika porypanego Przedszkolaka
Dzień I
Wczoraj w przedszkolu Gruby Artur powiedział, że już wie, co dostanie od Mikołaja.
Jego mama się wygadała, że dostanie wielkie gówno. Gruby robił sobie strój Batmana na balangę i wycinał dziury na oczy w jakiejś szmacie, kiedy jego stara wpadła do pokoju i kazała mu myć ręce przed kolacją (wszyscy wiedzą, że on kocha grzebać w nosie, ale myślałby kto, że mu koza kolację zeżre - he he). Jak go zobaczyła, to podobno jej szczęka opadła i właśnie wtedy chlapnęła jęzorem o tym prezencie. Zawsze wiedziałem, że babki są tentego, ale - kurde frans, nie aż tak... Najpierw trują o myciu rąk, za chwilę gadają o prezentach, a zaraz potem o jakiejś kiecce, co kupiły na Sylwestra. Dziwne, bo ani ja, ani żaden z chłopaków nie widzieliśmy faceta w sukience. Ksiądz się nie liczy, bo tata Letkiego Mańka mówi, że to nie chłop, chociaż raz w roku to i księdzu wolno. Nasz ksiądz chyba może częściej, bo zawsze jak go widzę, to mu nogawki od spodni spod tej kiecki wystają. To chyba jakaś epidemia jest, albo Mikołajowi się kibel zapchał, bo dzisiaj moja mama też się wygadała, że dostanę gówno. To niesprawiedliwe, Gruby Artur ma dostać wielkie... ale może się podzieli...
Ciekawe co to za Sylwester. Mama powiedziała, że ten zielony biustonosz, z którego zrobiłem sobie marsjański kask, udało jej się kupić na Sylwestra. Jak już przestanie się telepać na mój widok, to ją o niego zapytam. Na leżakowaniu zastanawialiśmy się z chłopakami, co zrobimy z naszymi prezentami i wpadliśmy na genialny pomysł. Będziemy robić śniegowo-kupiaste bomby. Mam nadzieję, że Mikołaj nie miał ostatnio rzadkiej sraczki, bo by nam się pociski nie sklejały. Kurde frans, nie mogę się już doczekać. Ale będzie jazda! Muszę sobie jeszcze pożyczyć od mamy gumowe rękawiczki, żeby mi kupa nie wlazła pod paznokcie. Wszyscy wiedzą, że facet powinien mieć czarne paznokcie, a nie brązowe...
P.S. Z naszych planów, w mordę, nici. Gruby Artur dostał sweter w jakieś dziwne ssaki, a ja osła na baterie, co ryczy "peeeer-tuuu-peeeer" i spać ludziom nie daje.
I weź tu chłopie wierz dorosłym...
Dzień II
W przyszłym tygodniu jedziemy na wycieczkę do Warszawy. Wczoraj nasza pani opowiadała nam trochę, co będziemy tam oglądać. Nie słyszałem jej dokładnie, bo jak zwykle za nic postawiła mnie do kąta. A przecież ja tylko chciałem zadbać o zdrowie Grzesia Klapidupy. Wszyscy naokoło trąbią, że miód jest taki zdrowy, ale nasza pani chyba o tym nie wie. Jak zobaczyła, że smaruję Grzesiowi kanapkę miodem z ucha (chłopaki też się dorzuciły, bo mojego wystarczyło tylko na pół bułki), to powiedziała, że dobry miód robią tylko pszczoły, a ja jestem kopnięty. Ciekawe skąd pani wiedziała, że Gruby Arturo kopnął mnie w tyłek, jak chciał trafić muchę. A tak swoją drogą to zupełnie nie rozumiem, co ta mucha czuła do mojego tyłka, bo tak koło niego krążyła i krążyła, że Arturo musiał się przymierzać siedem razy, zanim ją trafił. No i tak sobie stałem w kąciku i rozmyślałem o głupich pszczołach, kiedy usłyszałem jak pani mówi o tej wycieczce. Zupełnie nie rozumiem, po jakiego gwoździa mamy jechać tak daleko, żeby zobaczyć syrenkę i jakieś łazienki. Syrenkę już przecież widzieliśmy u pana Rolnika na wsi. Wskoczył do niej, kiedy zobaczył, że zatkaliśmy mu dziury w płocie krowimi plackami, a on się o ten płot oparł. Tak się spieszył, że myśleliśmy, że się gbur z nami nie pożegna, ale facet był kurtularny - pomachał nam przez okno środkowym palcem (reszta mu się pewnie skleiła) i szybko odjechał. No... może nie tak szybko, bo dwie krowy go wyprzedziły. Coś mi się wydaje, że tak jak my nie cierpią się myć, bo uciekły, jak próbowaliśmy im zetrzeć te czarne plamy. Ale syrenka fajna była. Tak jej się fajnie z rury kopciło i całkiem głośno popierdywała.
Jak wracaliśmy do domu, to mieliśmy ubaw. Gruby Artur powiedział, że robimy konkurs na najlepszego naśladowcę syrenkowych pierdów. Cwaniak wiedział że wygra, bo z nas wszystkich to on ma największe możliwości. Jak się nadął, to tak dał czadu, że Baśce zwiało z głowy kapelusik. Dorośli to się jednak nie znają na dobrej zabawie. Nasza pani aż zzieleniała ze złości i kazała nam przestać. Powiedziała, że jeśli mamy potrzebę, to możemy poszukać jakiegoś parkingu, gdzie jest łazienka. Nooo, aż tak potrzebujący to my nie jesteśmy, a poza tym łazienka nam się źle kojarzy. Nie wiem kto to powiedział: "Śmierdzę więc jestem", ale to musiał być jakiś bardzo mądry facet.
Pani zrobiło się chyba gorąco, bo pootwierała wszystkie trzy okna, których nie brzydziła się tknąć. Ścisnęliśmy się z chłopakami na trzech siedzeniach, bo przez resztę okien nic nie było widać. No i chyba nam to wiejskie powietrze wyszło na zdrowie, bo teraz jesteśmy chorzy i nie musimy jechać do jakichś popapranych łazienek.
Dzień III
Kaśka widziała wczoraj zboczeńca!
Wpadła dziś do sali rozczochrana jak jakiś diabeł tasmański i nawet zapomniała zrobić z psiapsiółkami buzi, buzi, tiu, tiu, tiu, tylko od razu zaczęła piszczeć. A ponieważ my - mężczyźni mamy wrażliwe uszy, Gruby Artur chciał ją uciszyć, więc zastosował metodę "gwałtownego zapowietrzenia" i walnął ją klockiem w łepetynę. Powinien był wziąć ten drewniany, bo plastikowy tym razem nie zadziałał. Kaśka się nawet nie obejrzała, tylko paplała dalej. Nawet jakbyśmy nie chcieli, a jak bumy-dyny nie chcieliśmy, to musieliśmy wysłuchać jej pitolenia. Dziewczyny gadały o tym chyba z pół dnia, ale ja powiem w skrócie. Mama Kaśki wysłała ją do sklepu po jakieś tam pierdoły, no i jak Kaśka wyszła ze sklepu, to zobaczyła Kudłatego Bodzia. No i się wydało, że to zboczeniec, bo jak szedł, to cały czas zbaczał z drogi: a to na ulicę, a to na trawnik. Kaśka mówi, że ją nawet zaczepił i chrzanił coś o jakichś kanapkach, co mu szef zeżarł. Pewnie głodny był, więc się Kaśka zlitowała i jak uciekała to mu rzuciła przez ramię plasterek mielonki. No i on wtedy dał jej spokój i zboczył w krzaki.
Phi... wielka mi sensacja. Na moim osiedlu to zboczeńcy łażą całymi stadami, czasem nawet jakaś zbocznica się trafi. Nawet swój hymn mają - "W więziennym szpitalu...", czy jakoś tak. Fajny. Jak będę starszy, to się zapiszę do nich do klubu... nauczę ich piosenki "Pocałuj żabkę w łapkę".
Kurczę... już się nie mogę doczekać...
Dzień IV
Dzisiaj do przedszkola przyszedł nowy. Ma na imię Maciek i wygląda jak lalunia... Ma wszystkie zęby (mój tata mówi, że mnie i chłopakom to krowa zęby wypierdziała... no... może rzeczywiście wtedy na wycieczce za mocno pompowaliśmy to mleko i nam krowa naruszyła konstrukcję szczeny), kręcone kłaki i nawet pół śmiotka za paznokciami. Zastanawiamy się z kumplami, co nasze dziewczyny w nim widzą... przykleiły się do niego jak glonojady do szybki w akwarium Gałązki. A ten nowy to też strzela do nich gałami i tylko marudzi, że ą, ę, jestem Maciej, a nie Maciuś, śmiem sądzić..., nie mam zastrzeżeń... i takie tam bzdety. Mądrzy się i jeszcze mu się wydaje, że wszyscy mamy być jakimiś zakichanymi naukowcami. A guzik! Ja tam wolę ciekawsze zajęcia niż, tfu!, uczenie się alfabetu. Już się umówiłem z chłopakami i po przedszkolu idziemy na wojnę błotną. Poczekamy na nowego...
Dzień V
Zupełnie nie mogliśmy się dziś z chłopakami skupić i zupełnie nie słyszeliśmy, co mówiła pani. Inna sprawa, że to żadna nowość, no ale dzisiaj to już całkiem za nic wylądowaliśmy w kątach. Ja stałem z Letkim Mańkiem, a Gruby Artur z młodym Gałązką. Całe szczęście, że w jednym kącie stoją nocniki, a w drugim szafka z zabawkami (szafki pani nie przesunie, a do nocników woli się nie zbliżać, bo się od razu zapowietrza), bo jakby były puste, to bym nie miał z kim pogadać. Ho ho... a było o czym... Wczoraj całą paczką byliśmy na imprezce. Gruby Artur miał urodziny i od swojej babci dostał kota. Trochę dziwny ten kot... jakiś taki sraczkowato-pomarańczowy. Prawie całą imprezę zastanawialiśmy się, jak go nazwać, no bo przecież nie Kicia, albo Puszek, czy Mruczek. Zwierz poważnego faceta musi mieć odpowiednie imię. I pewnie byśmy tak myśleli do usranej śmierci, gdyby nie siostra młodego Gałązki. Przyszła, żeby go zabrać z balangi, ale on powiedział, że nie pójdzie do domu, dopóki kot nie będzie miał imienia. Żeby sobie nie myślała, że żartuje, złapał nóż (co z tego, że plastikowy) i zagroził, że ją dziabnie. Zupełnie nie rozumiem dlaczego zaczęła rechotać, ale łaskawie zerknęła na to pasiaste cudo i od razu wymyśliła imię. LORD! (dziewucha, ale łeb to ma). Rzeczywiście... łeb zadarty, ogon mu cały czas sterczy, paszcza jakaś taka naburmuszona - Lord pełną gębą. Gałązka też się naburmuszył, bo nie zdążył usypać w łazience Mąt Ewagrestu (zostało jeszcze kilka doniczek w pokoju Arturo), a już musiał spadać do chaty. Chcieliśmy się jeszcze trochę pobawić z kotem, ale jak mu zaczęliśmy malować lakierem pazury to nam zwiał na szafę. He he... starystokrata, a na szafie siedzi...
Powypijaliśmy szampana (brzoskwiniowy... mniam...) ze wszystkich kubków i też poszliśmy do domów. Imprezka była kuuul.
P.S. Gruby Artur powiedział dzisiaj, że kot zwiał.
Pewnie mu Arturo żarcie podkradał i się Lord na niego obraził... Ech... te wyższe sfery...
Dzień VI
Niedługo to chyba będę miał trójkątne plecy od tego wiecznego stania w kącie...
Byliśmy wczoraj w cyrku i nie wiem dlaczego panią zdziwko wzięło, jak założyliśmy "Tajny Klub Błotnych Czarodziejów z Siedzibą w Kącie". A przecież wczoraj jej się podobało... Po każdym występie jak biła brawo, to tak machała tymi łapami, że jeszcze chwila, a pofrunęłaby na trapez. Ale by jaja były... wreszcie wszyscy by zobaczyli, jakie nosi kretyńskie różowe galoty z Kaczorem Donaldem. W mordę... znalazła miejsce dla bohatera... 1, 2, 3, 7, 5... no, już mi trochę nerw przeszedł.
Najfajniejsze były konie. Jeden walnął takiego kloka, że aż się inny poślizgnął i ten facet co na nim siedział spadł prosto w gówno. Nie śmialiśmy się tak nawet z klaunów. Gruby Artur to się nawet popłakał, a ja dostałem czkawki. Tak mnie franca męczyła, ale suma sumarum to nawet dobrze, bo wyczkałem wszystkie orzeszki, które zjadłem i mogłem się teraz podzielić z chłopakami.
No i małpy też były fajowe, szczególnie jedna. Babeczka wołała do niej "CZITA!", a ona brała gazetę i czitała, (Chyba muszę się wreszcie wziąć za ten porypany alfabet, bo to wstyd, żebym był głupszy od małpy).
Ale mega, giga, super, hiper, market był czarodziej. Naprodukował tony jakichś szmat, kwiatków, zajęcy - rozlazło się toto po całym cyrku, aż głupie dziewuchy zaczęły piszczeć. A taki mały miał ten kapelusik skubaniec jeden, gdzie on to wszystko tam wepchał?...
Schował też jedną babkę do takiej skrzynki i jej odciął nogi razem z tyłkiem. To blondynka była..., nawet nie zauważyła, że już nie ma czym bąków puszczać, tylko szczerzyła te swoje królicze zębiska. A może się ucieszyła, że już nóg nie będzie musiała golić? Zresztą, kto by się babami przejmował, wszyscy wiedzą, że z nimi to się do ładu nie dojdzie. Tak, jak z naszą panią. Tyle się naszarpałem z rudą Mariolką, a jak mi się wreszcie udało wepchnąć ją do skrzynki na klocki, to pani postawiła mnie do kąta.
Dobrze, że przynajmniej Arturo i Maniek zdążyli pokazać swoje numery, bo inaczej musielibyśmy zmienić naszą nazwę na "Tajny Klub Zrobionych przez Babę w Konia Błotnych Czarodziejów z Siedzibą w Kącie", a to już by było za dużo do pamiętania.
Maniek pokazał sztuczkę z kwiatkami. Wziął doniczkę z jakimiś świrkami, czy fijołkami (jeden pieron), postawił ją na kiblu (musieliśmy się schować, bo przecież jesteśmy tajni)i zaczął czarować. Machał łapami, jak nasza pani w cyrku, klepał się po tyłku, puszczał bańki nosem, a jak udało nam się wreszcie podnieść z podłogi (ciężko było, bośmy się z Grubym zaklinowali pod kiblem) to z kwiatka został liściatek, bo zniknęły wszystkie kwiatki. W życiu bym nie pomyślał, że z Mańka taki zdolniacha!
Artur też niczego sobie... Zrobił numer z kanapką. Zeżarł całą bułkę, narysował na desce klozetowej chłopka (tam było tyle kurzu, że wszystko było widać) i wsadził sobie tego ukurzonego palucha do nosa. Kurde!!! Ale numer!! Jak kichnął, to mu ta kanapka kindolem wyleciała! Aż się drzwi od kibla otworzyły! Nowy się obraził, bo go walnęły w tą kręconą główkę. Pewnie nas podglądał. No cóż... Zemsta Czarodziejów - słodka rzecz...
P.S. Już nikt nie powie, że jak Maniek pierdzi, to śmierdzi (chyba zacznę układać wiersze, he he), bo jak idzie to mu kwiatki z gaci wylatują. Będzie z niego MAGIK kurde frans...
Dzień VII
Nie podobało mi się to cholernie, jestem wkurzony i w ogóle popieprzone to życie. A wszystko przez panów Policjantów. Myślałby kto, że to tacy przyjaciele dzieci, w mordę. Mama mi zawsze powtarza, że jak się kiedyś gdzieś zawieruszę, to mam w te pędy szukać policjanta. No... na pewno... już się rozpędziłem...
A miało być tak fajnie...
Nasza genialna pani ubzdurała sobie, że będzie zapraszać do przedszkola róŻnych ludzi, żeby nam opowiedzieli o tym, co robią. No i dzisiaj padło na policjanta.
Zwaliła się ich cała chmara: dwóch facetów i jedna babeczka. Mój tata mówi, że policjanci zawsze chodzą trójkami, bo jeden umie pisać, drugi czytać, a trzeci pilnuje uczonych. Już chciałem zapytać, który jest ochroniarzem, ale nie zdążyłem, bo zaczęli gadać. Takie tam sruty pierduty. Fajnie się zrobiło jak nam pokazali swoje pały. Mogliśmy je nawet potrzymać. Gruby Artur chciał się popisać przed rudą Mariolką i zaczął nią (pałą nie Mariolką) wymachiwać na wszystkie strony. Chyba miał łapy masłem usmarowane (dopiero co wtrząchnął czwartą kanapkę), bo mu się wysmyknęła i walnęła prosto w policjanta. Aż się biedny jąkać zaczął. Złożył się nagle jak scyzoryk i wystękał: "mo-je-ja-ja". Ciekawe co chciał powiedzieć. Ten jego kumpel, dzyndzel niewychowany, nie dał mu skończyć, tylko wyciągnął jakieś biało-czerwone patyki i powiedział, że to lizaki. No tośmy się z chłopakami na nie rzucili, żeby je dokładnie obadać. Cwaniaki, kurde frans... zaczęli je lizać, tylko ja taki głupi chciałem od razu kawałek uchamrać.... No i udało mi się, tyle tylko, że zamiast lizaka połknąłem pół swojego własnego zęba.
Naprawdę świetny kawał... dawać dzieciom stare, francowate, twarde lizaki. Nie mam pojęcia, jakie jeszcze niespodzianki przygotowali dla nas gliniarze, bo nawet nie wiem kiedy, wylądowałem u dentysty.
Jestem poważnym mężczyzną, ale na widok białego fartucha zupełnie się rozklejam.
Pan doktor prosił, żebym otworzył buzię, później groził, że sobie język odgryzę, a jeszcze później obiecał, że jak będę grzeczny, to mi da lizaka! No to wtedy nie wytrzymałem i mu nasmarkałem na rękaw. No... może nie specjalnie, tylko jak ryczałem to mi taki tyci-glutek wyskoczył... Jak zobaczyłem jego minę, zacząłem rechotać, no i cwaniak wykorzystał moją słabość i zajrzał mi do paszczy. Wkurzył się na mnie, bo kiedy zapytał, gdzie mam te pół zęba, to mu grzecznie odpowiedziałem, że w dupie. Nie wiem, o co mu chodziło, bo przecież do tej pory na pewno już tam dotarł.
Pan dentysta powiedział, że jestem gówniarz niewychowany i mam przyjść do niego z mamą i z zębem.
Dobrze, że dziś na obiad był groszek, będzie mi go łatwiej znaleźć...
Dzień VIII
Dzisiaj w przedszkolu było super. Podobało nam się dlatego, bo zaraz po śniadaniu pojechaliśmy na cały dzień do radia. Zaprosiła nas tam mama Maćka, która jest dziennikaczką, czy jakoś tak. Przez całą drogę zastanawialiśmy się z chłopakami, co ona tam właściwie robi, ale nic mądrego nie udało nam się wymyślić, no bo raczej nie telepie się po radiu i nie robi "kwa kwa". Doszliśmy do wniosku, że musi mieć krzywe nogi, ale to się sprawdzi już na miejscu.
Pani Maciejowa czekała na nas przy wejściu, ale jak na złość miała na sobie jakąś szmatę do kostek. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko sprawdzić naszą teorię podstępem. Sposób znaleźliśmy od razu. Podłoga była tak wyszmacona, że aż błyszczała więc Letki Maniek miał się rozpędzić i na brzuchu wjechać jej między nogi. Bawiliśmy się tak w przedszkolu wiele razy i Maniek zawsze jechał najdalej. Ale kurde frans, te radiowe kafelki jakieś felerne musiały być, bo owszem, Maniek wykonał cacy-ślizg, ale zatrzymał się jakieś dwa kroczki za panią dziennikaczką. Maniek letki jest, tośmy go chcieli do niej dodmuchać, ale nie dało rady. Na drugi ślizg nie było na razie szans, bo przyjechała winda i pojechaliśmy na górę.
Dziwne to radio... wygląda jak zoo, tylko zamiast klatek są szklane ściany. No... może nie wszystkie, ale sporo. Nic ciekawego... Najbardziej to nas zainteresował automat do kawy. Pani z dziewczynami poszła dalej, a my z chłopakami postanowiliśmy sprawdzić, czy działa. Gruby Artur dostał od mamy dwa złote na coś do jedzenia, no ale przecież pić też trzeba. No to wrzucił te dwa złote do dziury i nacisnął guzik z jakimś klockiem, co wpada do kubeczka. Trochę się przestraszyliśmy, bo coś zaczęło bulgotać i charczeć, ale jako prawdziwi mężczyźni dzielnie czekaliśmy, co się stanie.
Ale żeśmy się w mordę nażłopali... nikt nam nie powiedział, że trzeba kubeczek podstawić... Dobrze, że zdążyliśmy się odsunąć, tylko Arturowi trochę gacie zachlapało. Zwiewaliśmy tak szybko, że ledwo wyrobiliśmy na zakręcie. No... prawie... Letki Maniek odbił się delikatnie od jednej szyby... całe szczęście, że to nie był Gruby, bo by szyba raczej nie wytrzymała.
Dobrze że te pokoiki są przeszklone, bo inaczej moglibyśmy nie znaleźć naszej grupy, a tak zobaczyliśmy ich od razu. Jak tylko weszliśmy nasza pani tak się śmiesznie zmarszczyła (wyglądała jak zużyty dupny papier) i kazała nam być cicho, bo zaraz zaczną się wiadomości. Myślała, że nas w konia zrobi, ale nie z nami takie numery! W pokoju nie było ani radia, ani telewizora, tylko stół na środku pokoju, nad nim wisiał mikrofon z lampką, a za szybką obok siedział jakiś kurdupel przy ekstra sprzęcie. Pomachał do nas, więc mu odmachaliśmy. Tak sobie wywijaliśmy tymi łapami, aż wreszcie się zorientowaliśmy, że facet chyba muchę odgania, bo tak jakoś nerwowo tą ręką wymachiwał. Zauważyłem, że przy mikrofonie zaświeciła się czerwona lampka, a mama Maćka zaczęła coś gadać... nie rozumiem, co nas może obchodzić, że ktoś tam przyjechał, kogoś złapali, że w Gdyni wieją hura-jakieś wiatry. He he... wiatry to własnie Gruby Artur zaczął produkować, i to od razu z pieronami! A śmierdzące, że o matko! Pani dziennikaczka się zapowietrzyła, facetowi szybka zaparowała, a młody Gałązka zaczął rechotać. Zapytałem Artura, czy mu przypadkiem wątroba nie gnije, bo jak kiedyś moja mama zrobiła na obiad wątróbkę, to był taki sam smród. Nasza pani to nas chyba nie lubi, bo wcale się nie przejęła tym, że Arturo może być ciężko chory, tylko nas wywlekła z pokoju za uszy. Szkoda mi go... nie dość że się na nocnik nie mieści i ma chorą wątrobę, to jeszcze będą mu radary odstawały.
Całe szczęście, że pani tak szybko leciała do wyjścia, że nie zauważyła plamy przy automacie. Jeszcze by rodzicom naskarżyła i mielibyśmy ciepło.
W sumie nawet nieźle było, tylko trochę się wkurzyliśmy, bo dalej nie wiemy, czy mama Maćka ma krzywe nogi. Ale to się sprawdzi, jak przyjdzie po niego do przedszkola. U nas są lepiej wyślizgane podłogi...
Dzień IX
Niedawno Puckowi urodziła się siostra. Mama pojechała do cioci Basi na kilka dni, żeby jej pomóc przy małej - o matko! - Scholastyce... Pucek i Tyczka... pięknie...
Zostaliśmy z tatą sami w domu. Wszyscy wiedzą, że faceci powinni się wspierać w trudnych chwilach więc postanowiłem spać dzisiaj z tatą - niech chłopina wie, że na mnie może zawsze liczyć. Tata, niby taki twardziel chciał mnie spławić, ale się nie dałem. Inna sprawa, że chciałem dłużej pooglądać telewizję, no ale tego już nie musi tata wiedzieć.
I tak guzik z tego skorzystałem, bo usnąłem. Takich koszmarów, jak z tatą w łóżku to jeszcze nie miałem. Śniło mi się, że bawiłem się w piaskownicy z Jolką (tą, co ma jednego zęba). Już samo to było straszne, ale jeszcze nie najgorsze. Nie mieliśmy wiaderka, tylko nocniki i robiliśmy babki z tego, co w nich było. Jak jej zrobiłem jedną malutką babeczkę na głowie, to się wkurzyła i zaczęła rosnąć i rosnąć i tak strasznie sapała, że aż mnie obudziła. Okazało się, że to nie Jolka tak jęczała, tylko jakiś facet w telewizorze. Jakiś czubek to był, bo się lalką bawił. W życiu nie widziałem, żeby chłop wolał lalki od samochodzików... Chociaż w sumie to może on chciał ją jakoś ogarnąć, bo to straszne czupiradło było... Wcale się nie dziwię, że chłop tak jęczał, bo mnie na jej widok zachciało się płakać... Kłaki nie dość że miała rude, to jeszcze rozczochrane, gęba rozdziawiona, jakby ziewała, a w dodatku ktoś jej pół tyłka wyrwał. Widziałem, bo ta ohyda goła była. A balony to miała nawet większe niż ciocia Basia, choć do tej pory myślałem, że to niemożliwe. Chciałem zapytać tatę, co to za kretyński film, ale tata spał. No to ja też poszedłem spać, ale wcześniej wyłączyłem telewizor, bo by się chłop do rana wykończył, a i z lalki nie wiadomo co by zostało. Przy śniadaniu, jak zapytałem tatę co to był za film to myślałem, że mu parówki oczami wylezą - takie zrobił gały. Jak już się przestał krztusić, to powiedział, że to właściwie nie lalka, tylko taki balonik i pewnie pan dmuchał go dla swojej córeczki. No... może i tak, w takim razie musiała mieć wentylek na tyłku, bo tam ją facet dmuchał. Jak mama wróci, to ją poproszę o takiego balona...
zrobimy z chłopakami zawody baloniarskie...
Dzień X
Doszliśmy z chłopakami do wniosku, że zbyt częste stanie w kącie zdecydowanie nie sprzyja naszemu rozwojowi. Postanowiliśmy coś z tym zrobić i po kilkudniowych obradach wymyśliliśmy, że będziemy udoskonalać nasze zdolności manualne. Każdy kto trafi do kąta będzie lepił z plasteliny bałwanka, a potem zorganizuje się jakąś wystawę. Tacy jesteśmy pracowici, że do obiadu zużyliśmy cały zapas plasteliny więc trzeba było znaleźć jakiś inny budulec. Gruby Artur stanowczo zaprotestował przeciwko lepieniu bałwanków z ziemniaków więc znów mieliśmy problem.
Siedliśmy sobie grzecznie przy stoliku i zaczęliśmy dumać. Aż się pani zdziwiła, że tak jakoś dziwnie się zachowujemy. Phi... od razu dziwnie... już dawno powinna się przyzwyczaić do tego, że jak Grześ Klapidupa intensywnie myśli to dłubie w nosie, a Letki Maniek robi zeza. Kiedyś nawet wylądował za zeza w kącie... właściwie to nie za zeza, a za kominiarza. No bo byliśmy z panią na spacerze i tak się nieszczęśliwie złożyło, że natknęliśmy się na kominiarza. Maniek był wtedy w stanie głębokiego, zezowatego zamyślenia i nie pomyślał, że trzeba się wtedy złapać za swój guzik. No i capnął chłopa, tyle tylko, że gały miał tak rozbiegane, że trafił na rozporek... Ale kij z kominiarzem... przestraszył się Letkiego Mańka, za to pani tak się wkurzyła, że Maniek aż do obiadu stał w kącie. To były czasy... No dobra... tymczasem tak sobie siedzieliśmy i gapiliśmy się na siebie, a czachy to nam prawie dymić zaczęły i nawet nie zauważyliśmy jak Grześ ulepił bałwanka z tego, co wydłubał z nosa. Ha! Tego materiału to nam raczej nie powinno zabraknąć, a nawet gdyby, to sobie będziemy pożyczać.
Śliczny ten Grzesiowy bałwanek... już sobie stoi w kąciku... na razie jest samotny, ale jestem pewien, że jutro będzie ich całe stadko. My to jednak jesteśmy genialni... założę się, że żaden dorosły nie wpadłby na pomysł, żeby z kozy zrobić bałwana... Trzeba będzie pomyśleć o jakichś fajnych zaproszeniach na wystawę...
Dzień XI
Dzisiaj miałem totalnie przechlapany dzień. Zaczęło się od tego, że tata zabrał mamę na jakąś imprezkę w pracy, no i musiałem dłużej zostać w przedszkolu. Nie byłoby tak strasznie, gdyby któryś z chłopaków dotrzymał mi towarzystwa, ale jak na złość wszyscy poszli wcześniej do domów. Została tylko Baśka Smalec. Siedzieliśmy jak te dwa mamucie wypierdki i zupełnie nie wiedzieliśmy co ze sobą mamy począć. W końcu Baśka zaproponowała, żebyśmy pobawili się w doktora. Powiedziałem jej "peppa się", bo to zupełnie idiotyczny pomysł był. "Peppa się" to nasze nowe przekleństwo, które wymyślił młody Gałązka. Byłem u niego niedawno i bawiliśmy się w szpiegów. Schowaliśmy się w szafie i podsłuchiwaliśmy jego siostrę jak się uczyła angielskiego. No i przy okazji dowiedzieliśmy się, że na pieprz mówi się peppa, czy jakoś tak. Gałązka mówi, że jego sąsiad często wrzeszczy do swojej żony piep... o przepraszam... peppa się, a ona się wtedy wścieka - stąd wiemy, że to przekleństwo. Teraz możemy sobie kląć do woli, a starzy sobie myślą, że my tak wspaniale znamy angielski...
Baśka nie zna obcych języków, więc nie wiedziała o co mi chodzi. No to wytłumaczyłem jej po polsku, żeby pobawiła się ze mną w wyścigi, albo w plucie do celu, ale ona nie i nie, tylko jakieś wózeczki, laleczki i takie tam pierdółeczki. Całe szczęście, że zaraz przyszła mama i uwolniła mnie od tej niedouczonej nudziary.
Nie dość, że się tyle nacierpiałem w przedszkolu, to jeszcze w domu mama kazała mi być cicho, bo tatuś się rozchorował. Mama powiedziała, że na imprezie popijał grzybki adwokatem i teraz mu się odbija jajkami. Hmmm... mnie się zawsze odbija buzią... no ale może z dorosłymi jest inaczej... musiałem iść do taty i sprawdzić jak to wygląda.
Mama zrobiła mi właśnie jajecznicę więc złapałem talerz i poszedłem do taty. Zupełnie nie rozumiem dlaczego nie mógł na mnie patrzeć, bo jak tylko wszedłem do pokoju to się zerwał, jakbym wywalił na niego tą gorącą jajecznicę. Myślał, że się przede mną schowa, ale doskonale widziałem jak leciał do łazienki. No to poszedłem za nim, bo przecież musiałem opowiedzieć chłopakom jak to jest, jak się komuś odbija jajkami. Niestety... mój kochany tatuś zamknął się przede mną, a przez drzwi usłyszałem tylko jakieś "BŁE, BŁE!" Obraziłem się na niego... jak się mnie brzydzi i na mój widok mówi "BŁE", to sobie pomyślałem "PEPPA SIĘ" i poszedłem do swojego pokoju....
Dzień XII
Mama mówi, że wczoraj znowu dałem popis, a ja nie bardzo wiem o co jej właściwie chodzi... o mój występ, czy o zęby dziadka... Ale zacznę od początku...
Kilka dni temu przyjechała do nas babcia Dziunia i dziadek Poldek. Przyjechali, żeby podziwiać mój aktorski talent, bo nasza pani wymyśliła, że zrobimy w przedszkolu przedstawienie. Mieliśmy mówić wierszyki i śpiewać jakieś porypane piosenki. Nie bardzo nam się podobało, że będziemy robić z siebie widowisko, ale niestety nie mieliśmy zbyt wiele do gadania. Trzeba było zacisnąć zęby i zgrywać gwiazdy... Dla świętego spokoju wykułem swój wierszyk na blachę. Mama wystroiła mnie jak pajaca, ale się trochę uspokoiłem kiedy zobaczyłem, że chłopaki też mają na sobie garniturki i kurwatki. Kiedy już wszyscy goście zebrali się w sali gimnastycznej na scenę wkroczyliśmy my. Niedobrze mi się zrobiło, jak zobaczyłem te tłumy na widowni, ale jakoś wytrwałem. Nie mogłem przecież wyjść na największego cykora i zwiać, co - nie zaprzeczam - chętnie bym zrobił... No i zaczęła się ta cała szopka. Dobrze, że ja swój wierszyk mówiłem prawie ostatni, bo w tym czasie kiedy inni pajacowali zacząłem się troszeczkę mniej bać, że będę gadał do takiej chmary ludzi. Ale i tak kurde frans nic to nie dało, bo jak przyszło co do czego, to zapomniałem, co miałem powiedzieć. Nasza pani, wstrętna małpa, zamiast mi podpowiedzieć, to zaczęła zakładać dziewczynom jakieś durne pelerynki do ostatniego numeru.
Zobaczyłem, że babcia Dziunia prawie płacze, więc żeby jej nie zrobić przykrości powiedziałem inny wierszyk...
"Bączek, bączek, bączek
Nie ma nóżek, ani rączek.
Po co trzymać bączka w dupie
Niech se lata po chałupie".
Nie mam pojęcia dlaczego babcia prawie spadła z krzesła, dziadkowi wypadły zęby, a mama - czerwona jak burak - wybiegła z sali... Reszta widzów zachowała się prawie prawidłowo - zaczęli bić brawo, tylko zastanawiam się, dlaczego przy tym rechotali...
Mamy o to nie zapytam, bo od wczoraj boję się do niej podejść, dziadka też nie, bo przeze mnie stracił zęby... Ha! Z tymi zębami to była niezła heca... ale o tym opowiem następnym razem...
Dzień XIII
Mama mówi, że jestem taki sam, jak dziadek Poldek. Zastanawiam się, o co jej chodzi, bo oprócz tego, że ja mam włosy, a dziadek jest łysy jak kula do kręgli (ostatnio byłem z tatą na kręgielni więc wiem), to ja zdecydowanie szybciej biegam, co też sprawdziłem - uciekając po ostatniej aferze z zębami (niestety okazałem się wolniejszy od taty). Ale po kolei...
Po imprezie w przedszkolu babcia z dziadkiem mieli u nas nocować. Mama pozwoliła mi też zaprosić na noc Młodego Gałązkę, żebym się nie musiał nudzić z wapniakami.
Do wieczora nic szczególnego się nie działo, dopiero po kolacji trochę się zdziwiłem. Myślałem, że dorośli mają lepiej poukładane w głowach, a tymczasem moja własna, rodzona babcia zrobiła mi przed kumplem taki wstyd... Stwierdziła, że ona i dziadek chodzą spać z kurami... Jak mi już pierwszy szok minął, to sobie pomyślałem, że chyba jednak dziś nie usną, bo u nas żadnych kur nie ma, a ponieważ zaplanowaliśmy z Gałązką, że będziemy się dłużej bawić - musieliśmy wyeliminować potencjalnych przeszkadzaczy. Poczekaliśmy aż rodzice pójdą oglądać telewizję i po cichutku poszliśmy do kuchni. Ponieważ na znalezienie żywej kury nie mieliśmy szans, wyjęliśmy z zamrażarki kurczaka. Cała operacja trochę trwała, więc gdy dotarliśmy do pokoju dziadków okazało się, że już śpią. Baliśmy się, że bez tych kur mogą się w nocy obudzić, więc położyliśmy kurczaka na brzegu łóżka i poszliśmy się bawić do łazienki. Najpierw zrobiliśmy sobie piaskownicę z proszku do prania. Trochę się namęczyliśmy, bo wyciągnięcie zza pralki dziewięciokilowej torby, to nie taka prosta sprawa. Ale się udało. Jak już mieliśmy piaskownicę, to trzeba było skombinować coś do robienia babek. Żeby nie zwabić rodziców nie chcieliśmy iść po profesjonalny sprzęt do mojego pokoju, tylko wzięliśmy z umywalki kubeczek. No i wtedy okazało się, że w kubku są zęby dziadka. Ale były jaja. Młody Gałązka, któremu jakiś czas temu wypadły cztery przednie zęby stwierdził, że chce sobie przypomnieć, jak wygląda z pełnym uzębieniem więc zaczął przymierzać szczękę dziadka. Pewnie nic by się nie stało, gdyby włożył górną, bo dolna nie dość, że głupio wyglądała, to jeszcze nie chciała wyleźć. Młody wpadł w jakiś dziwny nastrój, bo choć z oczu mu leciały łzy, to zęby szczerzył od ucha do ucha.
Z braku innych narzędzi zacząłem grzebać Gałązce w paszczy pilnikiem do paznokci. Udało się wydłubać najpierw jednego zęba, a później, choć nie wiem jakim cudem, całą szczenę. Teraz musieliśmy się zastanowić, jak przykleić dziadkowi tego wydłubanego zęba. Kleju pod ręką nie mieliśmy, plaster za bardzo rzucał się w oczy, został nam tylko lakier do paznokci. Nie moja wina, że mama miała tylko czerwony. Nawet nam ładnie wyszło... ząb się trzymał tak sobie, więc żeby jakoś to dziadkowi wynagrodzić, namalowaliśmy mu na zębach śliczne czerwone kropeczki... No... może raczej kropy, bo ten pędzel jakiś taki grubawy był. Wrzuciliśmy nasze dzieło do kubka z wodą, piaskownicę przerzuciliśmy pod pralkę i poszliśmy spać.
Rano obudził nas jakiś łomot... okazało się, że tata poślizgnął się w łazience (mógł nie chlapać do piaskownicy) i walnął o drzwi. No i, kurde frans, do końca tygodnia mam szlaban na dobranocki. Nie będę opisywał, co się stało kiedy dziadek się uśmiechnął przy śniadaniu, bo nie mam zamiaru rozdrapywać świeżych ran. Mogę tylko powiedzieć, że lakier tak się jakoś rozmazał (co za badziewie) i dziadek wyglądał, jakby własnozębnie rozszarpał kurę.
Acha... mamie chyba chodziło o to, że jestem taki inteligentny jak dziadek Poldek, bo prawie od razu domyślił się, co kurczak robił w jego łóżku....
Dzień XIV
Już drugi raz okazało się, że w przedszkolu można się czegoś ciekawego dowiedzieć. Pani opowiadała nam ostatnio o wróżbach andrzejkowych, a na koniec zafundowała nam mały pokazik lania wosku. Ubaw mieliśmy nie z tej ziemi, szczególnie wtedy, jak sobie wróżył Gruby Artur.
Najpierw nie mógł trafić w kluczową dziurę... ale ja go rozumiem, bo po naszych próbach była tak zatkana, że faktycznie trudno było wcelować. Do miski z wodą wpadło tylko kilka kropelek wosku i zrobiły się z nich takie fajniusie kuleczki, za to na kluczu wykapał sobie niezłą woskową wieżyczkę. Letki Maniek stwierdził od razu, że Gruby wywróżył sobie pudełko tiktaków i że zrobi po nich wielką kupę. Arturowi się to nie bardzo spodobało, bo dla niego jakieś śmieszne dwie kalorie to pryszczycho, więc postanowiliśmy powróżyć sobie jeszcze raz w spokoju, a przy okazji chcieliśmy potrenować trafianie do dziurki... na przyszłe Andrzejki będziemy już mistrzami. Umówiliśmy się u Gałązki, bo w domu miała być tylko jego siostra, która do naszych spraw chyba boi się wtrącać. Mieliśmy więc spokój i mogliśmy się wziąć do roboty.
Przygotowaliśmy sobie garnek, świeczkę, miskę z wodą, klucz i lejek. Nie znaleźliśmy klucza z dużą dziurą, więc żeby trafić w otworek takiego od mieszkania musieliśmy użyć lejka.
Zapaliliśmy gaz, wrzuciliśmy świeczkę do garnka i czekaliśmy, aż się roztopi. Nie przewidzieliśmy tylko jednego (zresztą kto by to przewidział...), że się kurde frans zapali ten sznurek, co go jakiś fajfus wepchał do środka! Pożar w garze był coraz większy, no to żeby nie spalić kiełbachy, co się suszyła nad kuchenką, chlusnęliśmy do garnka szklanką zimnej wody. Wystraszyliśmy się cholernie, bo z garnka wyskoczył wielki czarny dżin! Taki do sufitu. Zaczęliśmy się drzeć i wtedy do kuchni wpadła siostra Gałązki... no i (ale wstyd...) okazało się, że to nie żaden dżin, tylko taki dym poleciał. Siostra Gałązki (właśnie się dowiedziałem, że ma na imię Miśka) zaczęła się na nas drzeć, bo na suficie została wielgaśna czarna plama, a w kuchni zrobiło się ciemno od dymu. Miśka (muszę zapytać Gałązkę co to za imię) wskoczyła na taboret, żeby otworzyć dwa okna. Trzeciego się nie dało, bo było umocowane na stałe... przynajmniej tak nam się wydawało... bo kiedy siostra Gałązki otworzyła drugie okno, to środkowe walnęło o stół i się, cholewa, stłukło.
Jakoś tak nie bardzo byliśmy ciekawi, co się jeszcze schrzani, więc grzecznie się pożegnaliśmy. Jakby jeszcze mało było nieszczęść, przed klatką nadzialiśmy się na rodziców Gałązki... coś mi się wydaje, że ten dobry humor szybko im minął...
Ojjj... przechlapała sobie Miśka na cacy...
Dzień XV
W mordę jeża... jutro znowu trzeba będzie iść do przedszkola... I
znowu pani wymyśli jakieś kretyńskie zabawy dla gówniarzy, tak jakby nas interesowało "ma-lo-wa-nie pa-lusz-ka-mi" czy "cho-dzi li-sek ko-ło dro-gi"... Trzeba bedzie pani powiedzieć, żeby choć raz pozwoliła nam się normalnie pobawić... moglibyśmy na przykład zagrać mecz w nogę. Chłopaki to wiedzą o co chodzi, a dziewczynom mógłbym ostatecznie wytłumaczyć. W końcu jestem ekspertem - wczoraj byłem z tatą na meczu.
Było zajefajnie!!
Najpierw dostałem od taty szalik - trochę się zdziwiłem, bo w szufladzie leżą już trzy, ale okazało się, że ten jest najlepszy, bo klubowy. Fajny... taki czerwono-biało-niebieski z gwiazdką i z długimi frędzlami. Później pojechaliśmy na stadion. Tata się trochę wkurzył, bo w kasie zabrakło biletów i powiedział, że musimy znaleźć konika. No to zacząłem się rozglądać, ale prócz kilku psów, żadnego innego zwierza tam nie było. Nie myślcie sobie tylko, że ja jakiś głupi jestem... bo skąd niby miałem wiedzieć, że konik to nie konik, tylko facet w podkutych buciorach?...
Jak już mieliśmy bilety, to poszliśmy klapnąć na swoje miejsca. Chyba się trochę spóźniliśmy, bo piłkarze już latali po boisku. Nie bardzo wiedziałem, którzy są nasi, ale nie zdążyłem o to zapytać, bo jeden strzelił gola. No i kurde frans nie wytrzymałem... słyszałem jak w telewizji facet się darł "GOOOOOL!!!", więc jako dobry kibic zrobiłem to samo. No i się dowiedziałem... że po pierwsze to nie nasz zawodnik, a po drugie... że to jeszcze rozgrzewka... No co... ja też się muszę rozgrzać, no nie?...
Wreszcie się zaczęło. Prawdę mówiąc to za wiele nie widziałem, bo akurat przed nami siedziało jakichś dwóch facetów w wielgachnych kapeluszach, ale to, co usłyszałem - to moje. Muszę się tylko pilnować, żeby nie powtarzać tego przy rodzicach. Nie wiem czy tata kupił za tanie bilety, czy go konik w konia zrobił i mu sprzedał złe, w każdym razie w pewnym momencie ktoś nas zakrył jakąś wielką szmatą. Dobrze, że noszę ze sobą ten scyzoryk od dziadka, to sobie wyciąłem dziurkę i wystawiłem łeb na wierzch. Tacie też chciałem wyciąć, ale nie zdążyłem, bo jakiś bęcwał ciągnął tą płachtę na dół. No ale przynajmniej ci w kapeluszach będą mogli skorzystać z mojej dziury, bo jak się zaparłem, żeby nie zjechać w dół, to się troszeczkę powiększyła...
Pod koniec meczu zaczęło mi się trochę nudzić i zrobiło mi się zimno, więc żeby się rozgrzać zacząłem skakać i klaskać (ręce też mi zmarzły). No i wyszedłem, w mordę, na zdrajcę, bo w tym momencie walnęli naszym bramę. I znowu nauczyłem się kilku nowych słówek, które wstydzę się tu powtórzyć, ale na pewno wykorzystam je w przedszkolu. Niech chłopaki też wiedzą, że na mecze chodzić trzeba... można naprawdę wiele się nauczyć...
Trochę się wkurzyłem, bo dostało się też tacie, no i z tych nerwów zachciało mi się siku. Coś dziwnie chętnie tata zabrał mnie do kibelka, choć mina mu wyraźnie zrzedła, jak usłyszeliśmy z trybun "JEEEEEST!!!". Przy drugim "JEEEEEST!!!" właśnie zapinałem sobie spodnie...
Jak wyszedłem z kibla, to tata trochę dziwnie wyglądał... był cały czerwony, a zamiast oczu miał takie malusie szparki. No i nie mogę tego zrozumieć... wygraliśmy (a to znaczy, że przyniosłem naszym szczęście), a tata powiedział, że mnie już na żaden mecz nie zabierze... I kto tu jest zdrajcą?...
Dzień XVI
...no coś takiego. Siostra Młodego Gałązki się żeni!
No cóż, podobno na stare lata każdego to czeka. Zresztą widać że ona trochę się zmieniła, ale myślę że to wina jej rodziców. Gałązka mówił, że oni cały czas się modlili żeby trochę utyła, no i nawet jej się to udało. Wprawdzie tak dziwnie, bo tylko na brzuchu, ale zawsze. No a wiadomo że starych i grubych bab to nikt nie chce, więc musiała ożenić się czym prędzej z tym kogo akurat miała pod ręką. Dobrze że ja koło niej wtedy nie przechodziłem! A tak to złapała swojego chłopaka Michała. Michał jest całkiem fajny, pamiętam jak opowiadał nam taki kawał o Jasiu i Małgosi, jak to nie mogli temperaturki zmierzyć bo Jasiowi rtęć nogawką wyciekła. Obśmiałem się jak głupi, no bo co to za facet który ze strachu przed doktorem sika w majtki. Młody Gałązka pokazywał mi zdjęcia z ich Zakręczyn. Ledwo chłopaka poznałem, tak się zmienił jak powyciągali mu te gwoździe z uszu i zgolili te czerwone włosy. Oczywiście podsłuchała nas Ruda Mariola i postanowiła udać inteligentną. Powiedziała że oni się żenią bo będą mieli dziecko. Gałązka się wyrwał, że przecież dzieci to się w kapuście znajduje, na co Mariolka stwierdziła, że jego to na pewno tam znaleźli bo jest głąb jak się patrzy. Michał z Ewką będą mieli dziecko bo się SEKSILI! O cholercia, tego słowa to nie znałem, musiałem się czym prędzej dowiedzieć co to znaczy, bo jak nie wiem co to jest to może to akurat zrobię, a po co mi na głowie jakiś bachor; wystarczy że ostatnio opiekowałem się Potuniem. Ale kogo się spytać? Gruby Artur mnie wyśmieje, Mariolka to samo, Gałązka nie uświadomiony, Letki Maniek szkoda gadać... może Grzesiu Klapidupa? Grzesiu jako człowiek uczony najpierw przewertował jakieś książki, tyle że mało z nich zrozumiał. Jedyne do czego doszedł to to, że trzeba wsadzić dziewczynie siurka w jakiś otwór. Kurde felek, ale w który? Jedyny jaki mi pasował to gębowy bo takie wsadzanie w każdy inny otwór będzie przypominało nawlekanie igły sznurkiem do snopowiązałki. No chyba że o jakimś otworze nie wiem. Jak to sprawdzić? Nagle mnie olśniło - Baśka Smalec: kobieta instytucja. Polecieliśmy z Grzesiem do niej w te pędy i spytaliśmy czy wie coś o seksiowaniu. Powiedziała że tak, bo oni mają tylko jeden pokój i często widziała co w łóżku obok robią rodzice. Położyła się na plecach, zadarła nogi i powiedziała że muszę się na niej położyć i głośno sapać. Niedoczekanie, a co ja potem z dzieckiem zrobię? No trudno wygląda na to że będę musiał spytać się rodziców. Taki wstyd....
Dzień XVII
...ale miałem szczęście. Mało brakowało a przestałbym być najmłodszy w rodzinie, uratowała mnie tylko ciekawość świata. Ale po kolei.
Cały dzień zastanawiałem się jak to jest z tym seksiowaniem, ale jakoś nie mogłem się zebrać na pogawędkę z rodzicami. Wreszcie z tym problemem położyłem się do łóżka. Kiedy mama przyszła pocałować mnie na dobranoc zobaczyłem że ma na sobie takie czerwone koronkowe majtki. No to już wiedziałem że nie usnę: po pierwsze zawsze jak mama je zakłada to w domu coś strasznie skrzypi przez pół nocy, a po drugie to jak się w końcu nie dowiem wszystkiego o tym seksiowaniu to nie usnę z ciekawości. Wreszcie postanowiłem: raz kozie śmierć. Wstałem i poszedłem do sypialni rodziców. Właśnie znowu coś zaczęło skrzypieć więc pomyślałem że też nie będą mogli spać. Otworzyłem drzwi i mnie zamurowało: mama leżała na łóżku mniej więcej w takiej pozycji jak pokazywała mi Baśka, a tata leżał jej na brzuchu i bawił się w niemowlaka, tzn. trzymał w buzi cycek. ONI WŁAŚNIE TO ROBILI! I to nawet nie spytali mnie o zdanie czy chcę mieć młodsze rodzeństwo, samoluby jedne. Jak chcą mieć dziecko to beze mnie, ten dom jest za mały na jakiegoś bachora. Wybiegłem na klatkę schodową, ale nim dobiegłem do półpiętra to minął mnie tata robiąc po schodach bardzo malownicze fikołki. Muszę przyznać że nie wiedziałem że z taty taki fachura, bo koziołkował aż do samego parteru. Jak kiedyś puściliśmy tak Grubego Artura to po jednym piętrze już mu się w głowie kręciło. Niestety, okazało się że to wcale nie było specjalnie, po prostu jak wybiegał za mną z domu to zaplątał się w szlafrok. Za moment przyjechało pogotowie, bo tata nie bardzo mógł się ruszać, i zabrało go do jego własnego szpitala. No więc skoro niebezpieczeństwo zostało zażegnane wróciłem spokojnie do łóżka z gorącym postanowieniem że jak tylko tata wróci to będę całą noc dyżurował pod drzwiami sypialni żeby przypadkiem rodzice nie wpadli na pomysł żeby to powtórzyć. Strzeżonego ......
Dzień XVIII
...dziś zamiast do przedszkola poszliśmy z mamą odwiedzić tatę w szpitalu. Leżał sobie biedak cały pogipsowany, ale zważywszy na walory artystyczne jego pokazu na schodach to i tak jeszcze nie było źle. Mama usiadła przy tacie i zaczęli o czymś rozmawiać. Nie słuchałem specjalnie i po chwili mi się znudziło. Postanowiłem trochę pozwiedzać. Poszedłem sobie do sali obok. Tam leżał też jakiś pan, ale bez gipsu. Jak mnie tylko zobaczył to mnie zawołał i zaczął opowiadać jak mu się strasznie nudzi bo wszyscy co z nim leżeli przenieśli się do innych sal i nie ma z kim pogadać. Potem zaczął opowiadać o swoich dzieciach, że dobrze im się powodzi bo syn kupił sobie Audi A 12 a córka sprowadziła prosto z Belgii nowiutkiego Poloneza i takie tam pierdoły. Żal mi się go zrobiło więc postanowiłem się nim trochę poopiekować, herbaty zrobić czy coś. Pod łóżkiem znalazłem czajnik, ale nigdzie nie było kuchenki. Co tam, z kranu leciał prawie ukrop to nalałem go do tego czajnika a potem przyszedłem i zalałem temu panu herbatę. Nie wyszła mi za specjalnie, bo była tylko trochę żółta, ale zawsze. Po chwili przyszła pani pielęgniarka i zabrała czajnik, a mnie ten pan wysłał po gazetę "Niedziela". Zszedłem do kiosku, i zacząłem szukać, ale było tylko "Nie", "Dziela" już nie dowieźli. Jak wracałem to usłyszałem jak ta pielęgniarka co zabrała czajnik mówiła że jakiś idiota nalał jej ukropu do kaczki i pacjent się poparzył. To musiał być niezły fachowiec; o ile sobie przypominam to jak na wsi chcieliśmy wlać wodę do kury to nam nie wyszło. Może kaczki są bardziej pojemne, tylko po co trzymać kaczki w szpitalu? Z zadumy wyrwał mnie krzyk tego pana któremu kupowałem gazetę. Wrzeszczał że jestem czerwonym bękartem czy jakoś tak, w każdym razie nie był zadowolony. Potem popił moją herbatę i zwymiotował. To straszne co choroba robi z ludźmi. Na szczęście mama akurat wychodziła więc schowałem się jej za spódnicą i tak bezpiecznie wyszedłem. Mam nadzieję że więcej tu już nie wrócę...
Dzień XIX
...znowu byłem w szpitalu. Miałem nie iść, ale przypomniało mi się że lepiej nie zostawiać rodziców samych. Tyle że jak przyszedłem to tata powiedział żebym znowu sobie pozwiedzał szpital, bo się będę nudził, a jakbym coś chciał to wystarczy że poproszę jakąś panią pielęgniarkę. Acha, coś się kroi, myślę sobie. Wyszedłem jakby nigdy nic, ale nie na długo. Zobaczyłem na korytarzu wózek z jakimiś szmatami. Poleciałem do pielęgniarki i poprosiłem czy mogłaby wjechać tym wózkiem do sali gdzie leży tata i go tam zostawić, bo chcę zrobić rodzicom niespodziankę. Fajna babka, zgodziła się. Ja się schowałem pod szmatami, a ona zapukała do sali, wjechała i postawiła mnie z wózkiem niedaleko taty łóżka. Gdy wyszła mama zamknęła drzwi i spytała się taty czy ktoś jeszcze będzie im przeszkadzał. Tata powiedział że nie. Po tym sądząc po odgłosach mama z tatą zaczęli się całować. Nie wiem jak można lubić takie obrzydliwości, no ale to chyba nie jest jeszcze seksiowanie więc im nie przeszkadzałem. Ale tu zaczęło się coś czego do końca nie rozumiałem. Najpierw mama spytała się czy może tatę pocałować w fujarkę. Dziwna sprawa bo to zawsze mama się każe tacie całować, i to w trąbę, szczególnie wtedy jak jest zła. Nie wiem gdzie oni te instrumenty chowają, ale po chwili dałbym sobie głowę uciąć, że ktoś próbuje zagrać coś na jakimś puzonie, bo słyszałem jakieś dyszenie. Jak się okazało to nie był koniec fascynacji dźwiękami, bo tata powiedział że zachciało mu się bzykać. Jak to mówi mój filozoficzny guru Kubuś Puchatek, jedyny powód bzykania jaki znam to ten że jest się pszczołą, ale tu rodzice mieli najwyraźniej inne powody. Mamie dla odmiany zachciało się mruczeć, bo robiła to z wielkim zaangażowaniem. Nie wiem jaka symfonia ostatecznie by z tego wyszła, gdyby nie to, że szmaty w których siedziałem były trochę zakurzone i musiałem kichnąć. Usłyszałem tylko jakieś szamotanie, a po chwili mama wyciągnęła mnie z tego wózka. Zobaczyłem że tata wygląda trochę dziwnie, bo jakiś taki czerwony aż blady. Jak się spytałem co mu jest to powiedział że mama mu coś przytrzasnęła. Przypomniałem sobie wtedy jak kiedyś klapa od kibla przytrzasnęła mi sisiorka, bolało jak sto pięćdziesiąt, ale poprosiłem mamę żeby mi podmuchała i zaraz przeszło. Powiedziała wtedy że jestem wykapany tatuś. No skoro tak to jemu też po dmuchaniu powinno przejść, ale mama powiedziała że nigdzie teraz tacie dmuchać nie będzie i zaprowadziła mnie z powrotem do domu. Muszę się kiedyś dopytać czy każdy dorosły jest taki muzykalny....
Post został pochwalony 0 razy
|
|
... |
|
Powrót do góry |
Immortal
Prezydent
Dołączył: 12 Sie 2007
Posty: 112
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 19:01, 19 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Z pamiętnika Kłamcy
Poniedziałek
Dzień zaczął się wspaniale! Już przy śniadaniu udało mi się okłamać żonę, że nie muszę dziś iść do pracy, bo jest święto naszej Uczelni. A przecież moja Uczelnia obchodziła już święto w poprzednim roku a poza tym ja nie pracuje na żadnej Uczelni. Dostałem za to dodatkową porcję owsianki akonto drugiego śniadania, które zwykle robi mi do pracy. Na drugie śniadanie zjadłem więc pod nieobecność mej połowicy czwarte danie z obiadu, a gdy Monika wróciła, wmówiłem jej, że zrobił to kot. Nawet nie zauważyła, że nigdy nie mieliśmy kota. Na obiad był kot, ale trochę źle przyprawiony. Gospodyni jak zwykle go przypaliła. Szkoda, że nie mam żony, może gotowałaby lepiej. W telewizji jakiś durny program o lotach na Marsa, to już leciało w zeszłym roku chyba, w każdym razie już przed wyjazdem mojej babci na wakacje na Wenus. Okazuje się, że ta dodatkowa porcja dżemu na śniadanie to nie był dżem, tylko konfitury z muchomorów. Gdybym wiedział wcześniej, to bym się pochorował, a tak, to tylko odbijało mi się do kolacji. Na którą kot podał mi telewizor saute, więc niestety nie obejrzę więcej tej relacji z podboju Saturna.
Wtorek
Byłem w pracy. Niestety, znów cały dzień udawałem, że coś robię. W sumie, lubię udawać, ale ile można? Wytrzymałem tylko do 22, kiedy to powiedziałem szefowi, że noga moja więcej nie postanie w jego firmie! Po czym dumnie wyjechałem na swoim wózku za próg. Od czasu tego wypadku, w którym straciłem obie dolne kończyny nie lubię się poruszać inaczej, jak rowerem. Zbiegłem radośnie po schodach, czując się wolny jak ptak, ale okazało się, że zapomniałem kluczy od windy. Musiałem się wrócić aż na trzecie piętro. Całe szczęście, że okno było otwarte, mogłem spokojnie wlecieć od razu do środka, a nie siedzieć jak głupi na parapecie i stukać dziobem w szybę, jak ostatnio. Niestety, sprzątaczka wytarła już ścierką dane z twardego dysku i sporo czasu zajęło mi ich ponowne wpisywanie. Zwłaszcza, że miałem do dyspozycji tylko wygięty gwóźdź i czepek kąpielowy. Czepkiem jeszcze jakoś szło, ale gwóźdź co chwila rysował powierzchnię dysku i musiałem mazać gumką. Myszką; kupił mi ją szef na ostatnie urodziny, sto pięćdziesiąte trzecie chyba, bo skarżyłem się, że mój komputer jako jedyny nie ma myszki! Oczywiście, nie miałem na myśli MOICH sto pięćdziesiątych trzecich urodzin, ja nie jestem aż tak stary! Ale za rok, na dwieście dwudzieste drugie, poproszę o budkę dla ptaków, żeby myszka miała gdzie spać. Jak mnie mąż z domu wyprosi, będę miała się gdzie schronić na noc, bo kto jak kto, ale mój chomik mnie przecież nie wygoni?
Środa
Dziś cały dzień kopałem dół. Zacząłem od płotu, a skończyłem o piątej po południu. Sąsiad początkowo patrzył na mnie z politowaniem, potem nieufnie, ale gdzieś tak koło 11 też zaczął kopać. Na wszelki wypadek. O 13 kopała już cała nasza ulica. Trochę mieliśmy kłopotów na mijankach, bo się nasze doły często krzyżowały. A to dlatego, że mamy sporo kanalizacji pod asfaltem i nikomu się nie chciało tego tałatajstwa z ziemi wyciągać, tylko wszyscy szli na łatwiznę i obchodzili bokiem. Kilka razy musiałem kopać tunel pod dołem sąsiada, bo nie chciało mi się czekać na zmianę świateł. Tuż przed końcem kopania, koło 18, zasypało koleżankę z domku naprzeciwko, szukaliśmy jej z latarkami do południa. A mówią, że przyjaciela trzeba ze świecą szukać! Ze świecą zeszło by nam do rana! Po wykopkach zasłużony odpoczynek na działce, pieliłem kwiatki na grządce z chwastami, dziwne, że one co roku tam rosną, choć je ciągle wyrywam a ostatnio nawet opryskałem wodą przed prasowaniem! Prasowałem na kant, sąsiadka mówi, że wyglądam bardzo sexy w czapce i szaliku z zaprasowanymi kantami, więc noszę czapkę i szalik nawet w lecie, kiedy z nieba leje się żar i coca-cola.
Piątek
Gdzieś zginął mi cały dzień, to przez ten wieczorny seans kinowy z Olą. Film im się urwał i nie chciałem być gorszy; czego to człowiek nie zrobi, żeby zaimponować kobiecie! Po filmie poszliśmy z Anią na tańce, ale to były jakieś nowomodne wygibasy w stylu retro, a my lubimy tylko staroświeckie kawałki w stylu rap i hip-hop. Zostawiłem Anię i poszedłem przekąsić coś z Karoliną do McDonalda. Niestety, był taki tłok, że nie szło się dopchać do kasy! Nie mówiąc o dopchaniu się do jedzenia. Postanowiłem skorzystać z usługi McDrive i podjechałem swoją hulajnogą pod okienko, ale okazało się, że w piątki obsługują tylko TIR-y a moja hulajnoga nie ma homologacji. Kazałem im się wypchać sianem! Siana akurat nie mieli, więc odjeżdżając patrzyłem z niesmakiem, jak próbują to zrobić styropianem. Nie bardzo im szło, bo łamali za duże kawałki. Humor poprawiła mi Joasia, która czekała już na mnie w swoim buduarze. Spędziłem z nią całą noc, bo obiecałem jej ten remont tapicerki w tapczanie a u mnie słowo droższe od inflacji! W środku nocy obudził nas telefon od Magdy, której też coś miałem obić, ale zapomniałem. Całe szczęście że telefon odebrała Małgosia, ona umie człowiekowi taki kit wcisnąć, że proszę siadać! Na siedząco, choć ziewając, wysłuchałem jej wzruszającej historyjki o bezczelnym kranie i nieszczelnym hydrauliku czy jakoś tak, nie pamiętam, byłem śpiący a w dodatku wzruszony. Wracając do domu całą drogę zachodziłem w głowę, czemu nie mam powodzenia u kobiet. Po drodze do głowy podszedł do mnie pomysł i powiedział, że to przez tą przyszłoroczną powódź, ten brak powodzenia. Wzruszyłem się do łez. To znaczy, że mogę wszystkie swoje niepowodzenia zwalić na karb klęsk żywiołowych?
Czwartek
Jednak się znalazł, podobno był w pralni i zapomniałem go odebrać. Śmieszna sprawa z tym czwartkiem, to najdziwniejszy dzień w moim życiu, co tydzień. Ostatnio w czwartki regularnie oddaje się nowej rozrywce. Nazywa się to IRC i jest bardziej czadowe od corocznych gonitw pcheł pociągowych trzylatków na torze w Rolland-Garros! IRC to skrót od Intensywne Rwanie Chętnych a polega z grubsza na tym, że siedząc przed komputerem można równocześnie podrywać wiele kobiet na raz, nie wydając przy tym ani grosza na wystawne kolacje czy bilety do kina! Po prostu wystarczy zwykły bajer i już są twoje! Jestem w tym dobry, tyle, że mam krótka pamięć więc po pierwsze muszę sobie co dzień wymyślać nową historyjkę, kim to niby nie jestem, a po drugie - zdarza mi się podrywać kilka razy tą samą i to naraz. Ostatnio wymyśliłem sobie, że jestem szanowanym i do tego cholernie przystojnym doktorem fizyki. He he, w razie, gdyby któraś chciała coś sprawdzić, obłożyłem się książkami a na dysku mam zeskanowane zdjęcia z PlayGirl, same ładne chłopaki, czasami mam ochotę zmienić orientację... Czasami mi się nudzi, jak mam naraz "na spławiku" nie więcej niż trzy Chętne, więc sobie poczytam te książki, poprzeglądam i czuje, że niedługo faktycznie zrobię jakiś doktorat. Tylko najpierw musiałbym chyba zdać maturę? Nie wiem, nie znam się na tym, skąd mam się znać, skoro mam za sobą tylko sześć klas podstawówki i kurs przysposobienia obronnego do życia w rodzinie. Który mi się nigdy nie przydał, bo jestem sierotą z pochodzenia. Buu, znowu sobie o tym przypomniałem! Resztę dnia spędzę więc wylewając łzy w maminy podołek i czekając na powrót z pracy moich tatusiów, może któryś kupił mi lizaka. Jak mi żaden z braci nie zabierze, to schowam się wieczorem w łazience z siostrą i spalimy go w tosterze. To nasza ulubiona rozrywka od czasu powrotu babci z emigracji wewnętrznej, znaczy: z przedpokoju. Ale mnie poniosło w dygresje. Z tego wszystkiego zapomniałbym napisać, że mam już niezłą kolekcję zdjęć tych znajomych z IRC! Które to zdjęcia można oglądać na corocznych wystawach hodowców królików, organizowanych co tydzień w sali Muzeum Geologii, piętro drugie, dział skamielin. Zapraszam!
Sobota
Strasznie nudny dzień. Zwykle podpalam wtedy jakąś kamienicę naprzeciwko i mierzę czas strażakom, kiedy przyjadą podpisać listę obecności. Bo zgasić jeszcze nigdy nic nie zdążyli. Jak dorosnę to też zostanę strażakiem. Będę codziennie ratował sąsiadkę z naprzeciwka, wynosząc ją bohatersko z płomieni. Ona zwykle krząta się po domu w samej koszuli i skarpetkach, a często tylko w samym rzemyku z kamykiem na ręce, będzie na co popatrzeć, jak ją wyniosę taką rozgrzaną i rozpaloną z pożaru! A na mnie się będzie dymił hełm, jak nie zapomnę go ubrać, i okulary. Których nigdy nie zdejmuję, chyba, że na noc, a i wtedy wkładam specjalne nocne okulary, żeby lepiej widzieć sny i żeby znaleźć rano te dzienne szkła. Mówię wam, mam taki słaby wzrok, że bez okularów nie znalazłbym okularów! To jak dorosnę. A jak zdziecinnieję to zostanę studentem prawa i administracji, będę mógł wytoczyć proces mojemu kotu za to, że był rudy i przez to wpędzał mnie w kompleksy! Do dziś mam uraz na punkcie rudych i piegowatych, niekoniecznie kotów. Że kot nie był piegowaty? Kto go tam wie, może miał kilka piegów pod futrem, musiałbym go ostrzyc, żeby się o tym przekonać, a na to nie pozwoliłoby mi Towarzystwo Opieki Nad Rudymi I Poszkodowanymi Przez Trzęsienia Ziemi (mieli mało członków, więc się połączyli). Nie zadzieram z organizacjami, nawet z tymi, w których mało kto płaci składki. Ja płacę regularnie, bo nie zadzieram... itd.
Niedziela
Uf, pamiętaj, abyś dzień święty święcił, więc postanowiłem kiedyś sobie, że w niedzielę nie skłamię ani razu! Wstałem grzecznie po dziewiątej, umyłem zęby i uszy, zjadłem lekkie śniadanko. Potem do Kościoła, spacer, obiad, dobry film w telewizji. Trochę pograłem w gry komputerowe, trochę poklepałem w Wordzie jakiś nowy tekst... Zamyśliłem się nad losem ludzkości i niedolą jednostek. Przeprowadziłem staruszkę przez ulicę i wrzuciłem datek żebrakowi w Rynku. Uśmiechałem się do dawnych znajomych, kłaniałem nowym; krzywiłem się ironicznie do starych wrogów, rzucałem złośliwe uwagi pod adresem świeżych. Słowem, dzień jak co dzień. I to było największe kłamstwo w moim życiu. Nie myję zębów, nie mam uszu. Na telewizor mnie nie stać, podobnie jak na wrogów. Przyjaciół też nie mam, no bo kto by się chciał przyjaźnić z takim jak ja, kłamcą? Staruszek unikam jak ognia, los ludzkości guzik mnie obchodzi, a wszyscy i tak mają lepiej niż ja. Żebrakowi ukradłem czapkę, do której zbierał pieniądze. Skłamałem, że skłamałem. Mam swój komputer. I piracką kopie Worda. I czasami coś piszę...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
... |
|
Powrót do góry |
Immortal
Prezydent
Dołączył: 12 Sie 2007
Posty: 112
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 19:02, 19 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Z pamiętnika Informatyka
Tydzień drugi
Poniedziałek
Dzisiaj kierownik stwierdził, że moje odchyły psychiczne są w normie, i że można mnie wypuścić do ludzi. Jako, że to pierwszy dzień, więc chodził ze mną.
Dostaliśmy zgłoszenie z pokoju 1523 od pani, której zepsuła się klawiatura. Na miejscu stwierdziliśmy, że pani sama próbowała ją naprawić, rozkładając na czesci pierwsze i teraz już nic się nie dało zrobić. Na pytanie, czy ta klawiatura się jeszcze do czegoś nada, kierownik odpowiedział pani, że chyba tylko do posiania rzeżuchy. Kiedy wróciliśmy do siebie, czekało już na nas zlecenie na dostarczenie waty i nasion do pokoju 1523.
Wtorek
Ledwie człowiek przylezie do pracy, a tu już bezczelnie do roboty ganiają. Dzisiaj zlecenie od VIPa – zamazany obraz na monitorze. Jadę do jego gabinetu. Pierwszą rzeczą jaka mi się rzuca w oczy są różowe pudełka z płytami DVD stojące na półce. Dużo pudełek. Bardzo różowych.
Wstępna diagnoza monitora wykazała związek zamazanego obrazu z wcześniej wspomnianymi pudełkami. Brak obrączki na palcu klienta chyba też nie był bez znaczenia. Poradziłem mu złożenie zamówienia na montaż wycieraczki na monitoorze. Zasugerowałem również oddanie klawiatuury do czyszczenia.
Środa
Już trzy dni nie chce mi się nic robić. Znaczy się w tym tygodniu, bo tak globalnie to już będzie jakieś dwadzieścia parę lat. Ale niestety ludzie tutaj tego nie rozumieją. Przyszła jakas babka z laptopem, którego trzeba wysłać do serwisu. Przyjąłem sprzet, a ta dalej stoi. Okazało się, że sprzęt zastępczy chciała. Wydałem jej. Kartkę i ołówek. W odpowiedzi na jej oburzenie, uświadomiłem ją, że właśnie tym posługiwali się twórcy rewolucji przemysłowej. Nie wiem, czy to do niej przemówiło…
Czwartek
Zgłoszenie z sekretariatu jednego z dyrektorów – problemy z drukarką HP Laserjet. Pani o wiadomym kolorze włosów spanikowana twierdzi, że za każdym razem, kiedy drukuje, słychać drukarke, ale nie wychodzą z niej kartki. Przełożenie drukarki z niszczarki na biurko diametralnie poprawiło jej działanie. Na wszelki wypadek przestwaiłem wydawanie z dolnego na górny podajnik.
Piątek
Telefon od siakiegoś dyrektora z gatunku ‘Natychmiast do mnie!!!’. Po przybyciu na miejsce zostałem uświadomiony, że dział IT to banda idiotów, która nie potrafi nawet dobrać odpowiedniej torby do laptopa. Wypięcie komputera ze stacji dokującej załagodziło trochę sytuację. Co więcej torba zaczęła pasować.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
... |
|
Powrót do góry |
Immortal
Prezydent
Dołączył: 12 Sie 2007
Posty: 112
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 19:03, 19 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Pamiętnik Talibów
Allah Akbar. Caly swiat sie o nas dowie. Dzis zamach na okupantów z Polski. Tym razem na ich ziemi. Cel - Okecie. Tradycyjnie porwiemy samoloty - cztery. Jeden spadnie od razu, trzy sparalizuja pozostale porty lotnicze. Zwyciestwo jest nasze!!!
Poniedzialek 17:00
Caly czas nie mozemy znalezc bagazy. Nici z ataku, na dodatek mozemy juz stad nie wyjechac... To nic - jutro atak na Balice - tam musi sie udac!
Wtorek 7:00
Dzis bracia wyjechali do Balic. Nie mamy bagazy, ale sterroryzujemy obsluge plastikowymi nozami i widelcami. Bedzie dobrze.
Wtorek 18:00
Bracia Talibowie wrócili - smierdzaca sprawa: kazano im zaplacic za autostrade, a jak byli przy lotnisku (15 minut pózniej) kazali im zaplacic znowu. Wycofalismy sie zeby nie budzic
podejrzen. Zreszta podobno i tak w polskich samolotach nie daja sztucców, bo je sie tylko kanapki.
PS Jutro atakujemy siedzibe polskiego rzadu.
Sroda 8:00
Dzis atak na polski parlament - mamy juz dwa autobusy z przyczepami zaladowane karbidem. Trotyl ukradli nam w poniedzialek na lotnisku, nic innego nie dalo sie skombinowac. Autobusy
wyjezdzaja o 8:30 - godziny wyjazdu przyczep jeszcze nie znamy - tajemnica. Plan jest prosty - przejezdzamy przez Warszawe i pierdut. Allach jest wielki!!!
Sroda 17:30
Znów cos poszlo nie tak. Bez problemów dotarlismy do celu, ale droga byla zablokowana przez samochody. Na wszystkich bialo-czerwone wstazki. W kazdym jeden kierowca-samobójca . Chyba przewidzieli nasz atak i wystawili swoich zolnierzy (prawie sami faceci, zadnych
starców i dzieci - elita).
PS Te dziury po drodze to chyba tez nie przypadek - czyzby planowali zaminowac droge? Jutro zmiana planów - cel: Palac Kultury. Tymczasem wycofamy sie pod Warszawe...
Czwartek 7:00
Wstalismy rano bo plan wymaga szybkich posuniec, poza tym zadekowalismy sie pod Warszawa. Wyjazd o 7:10, prejazd przez Janki, Raszyn, wysadzamy Palac Kultury Nauki i (na) Sztuki, po
czym pryskamy do Klewek, gdzie bracia Talibowie podstawia helikoptery. BULKA Z MASLEM.
Czwartek 17:30
Oddam zycie za bulke z maslem. Stoimy od rana w Raszynie. Jakies pacany w bialo-czerwonych krawatach w kólko chodza po pasach. Nie da sie przejechac - próbowalismy ich staranowac, na
szczescie Ahmed zauwazyl lezace po drugiej stronie odwrócone brony. Dobrze ze nie szarzowalismy - nie byloby jak wrócic do Janek do McDonalda...
PS Tym razem rzucili przeciwko nam starców i baby - widocznie nas lekcewaza. Ale my mamy plan - wrócimy w nocy
Piatek 6:30
Wreszcie przechytrzylismy wroga - przyjechalismy w nocy. Siedzimy przed stadionem Legii (X-Lecia byl wiekszy, ale jakies mety sie krecily).
Piatek 7:30
Super wiadomosc - namówilismy na akcje jakas wycieczke - przyjechala autokarami i od razu zgodzila sie na akcje. Maja nawet wlasne siekiery, materialy wybuchowe i transparenty. Idzie nam jak z platka. Allach nam sprzyja.
Piatek 16:30
Nie, noooo. Co za ludzie - nie dosc, ze sami dostali palami, to jeszcze pobili naszych braci Talibów. LUDZIE JAK KTOS MA BRODE TO JESZCZE NIE ZNACZY ZE JEST ZYDEM. Zydzi maja PEJSY!!!!!
patrzcie troche uwazniej... Mam tego dosc. Kit z Polska. Jutro atakujemy SALWADOR!
Sobota 1:30
Jak podaje rzecznik Strazy Granicznej, niedaleko przejscia granicznego w Kolbaskowie zatrzymano grupe wychudzonych, obdartych i glodnych starców. Umyto ich i ubrano. Na migi prosili, zeby nie strzyc bród. Niestety - nawet tlumaczom z osrodka dla zbieglych
Rumunów nie dalo sie ze starcami dogadac. Tyle tylko wiadomo, ze chcieli jechac do Ameryki z jakas "praca". Zapewne to kolejna grupa Pakistanczyków z jakiejs ubogiej wioski. Odsylamy ich dzis LOT-em. Wygladaja na wzruszonych.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
... |
|
Powrót do góry |
Immortal
Prezydent
Dołączył: 12 Sie 2007
Posty: 112
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 19:04, 19 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Z pamiętnika Doktora Wyciora
Czwartek.
Popadłem w konflikt z naszym anestezjologiem, doktorem Zegrzyńskim. Zegrzyński uważa, że przekraczam swoje kompetencje usypiając bardziej kłopotliwych pacjentów bez jego wiedzy i na dłużej. A ja pytam co to znaczy dłużej?" Te dwa, trzy miesiące zdrowego snu tylko wzmocnią organizm chorego i obsługi.
Piątek.
Konflikt trwa. Nie miałem innego wyjścia. Uśpiłem doktora Zegrzyńskiego.
Sobota.
Dzisiaj przywieziono czterech pacjentów z wypadków. Po ich uśpieniu i długotrwałej operacji wyszło mi dwóch. Zdecydowałem się ich uśpić.
Niedziela.
Zbudzili Zegrzyńskiego, żeby mnie uśpił.
Wtorek.
Bardzo silnie uderzyłem się w twarz butla tlenowa. Nigdy by do tego nie doszło, gdybym nie zrobił sobie omyłkowo zastrzyku ze spirytusu. Przypuszczam, że spirytus podrzucił mi pielęgniarz Gniady z zemsty za to, że zamiast od bólu głowy, dałem mu na przeczyszczenie. Kiedy go czyściło, zrobiłem mu trepanację i napchałem do głowy gazet. Myślę, ze bredzę. Dobranoc, kochany dzienniczku. Chyba już w tym tygodniu nic nie napisze.
Środa. Po południu.
Dzisiaj rano otworzyłem pana Bielinka, tego spod czternastki. Już od tygodnia skarżył mi się, biedaczek, że mu coś leży na wątrobie. A jednak niczego nie znalazłem. Ciekawe, dlaczego chciał mnie wprowadzić w błąd. Podobnie zresztą, jak pan Paprotka, który usiłował mi wmówić, że ma zimną krew. A kiedy przetoczyłem mu ją do butli, to się okazało, że jej temperatura wynosi grubo powyżej zera. A ściślej mówiąc, 36 i 6, czyli razem 42. A ten Paprotka, widocznie ze wstydu, już się więcej do mnie nie odezwał.
Wtorek.
Salowy Wiśniewski powiedział dzisiaj do mnie podczas obchodu "Doktorze, dzisiaj nie wtorek, zapnij rozporek". Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że dzisiaj właśnie jest wtorek. Nie wiem, dlaczego ten cham tak się śmiał. Siostra Kulanka tez. Nienormalni.
Środa.
Myślałem długo nad wczorajszym incydentem z Wiśniewskim. Sprawdziłem dokładnie w kalendarzyku, potem jeszcze specjalnie włączyłem dziennik. Wczoraj na pewno był wtorek.
Czwartek.
Wiem, ze dorosły człowiek, i do tego lekarz nie powinien zaprzątać sobie głowy drobiazgami, ale nie mogę zapomnieć o wtorkowym obchodzie. Dziś przezornie przed wyjściem z toalety zapiąłem sobie rozporek. W końcu dzisiaj nie wtorek, tylko czwartek. Jutro piątek. Może się położę na kilka dni.
Sobota.
Jestem trochę niespokojny. Wczoraj zacząłem dość zawiłą operacje na panu Łukaszu spod siódemki. Nie zauważyliśmy, jak czas zleciał i zrobiła się szesnasta i koniec roboty. Pan Łukasz został na stole do poniedziałku. Martwię się, ze będzie próbował sam się zaszyć.
Poniedziałek.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. W czasie weekendu była przerwa w dostawie prądu. Urządzenia przestały działać i pan Łukasz tez. Dzisiaj miałem tylko dwa wyrostki. Dziwne, że u jednego pacjenta. No, ale poniedziałek jakoś zleciał, tym bardziej, że siostra Kulanka znalazła miedzy protezami podręcznik anatomii. Bardzo ciekawy. Nigdy bym nie przypuszczał, że aż z tylu części składa się człowiek.
Wtorek.
Od rana pech. Podczas operacji plastycznej znów zabrakło skóry. Pożyczyłem co prawda kawałek ceraty od ajenta bufetu, no ale jak długo można nadużywać dobrej woli człowieka nie związanego przecież ze służbą zdrowia?
Środa.
W dalszym ciągu pechowa passa. Siostra Narcyza potrąciła mnie podczas operacji, kiedy akurat zerkałem na siostrę Honoratkę. Wszystko stało się bardzo szybko. Rodzina pana Korytko, który był na stole chce mnie skarżyć o to, że mu przyszyłem butlę z tlenem do pleców. Kiedy już ochłonąłem, to zrobiłem sobie na próbę zastrzyk nowa jednorazówką z tego transportu, który dopiero co nadszedł. Bardzo bolesny, dwa razy zemdlałem, zanim wprowadziłem wszystko dożylnie. Siostra Jola powiedziała, ze niepotrzebnie się męczyłem, bo igły do tych strzykawek przyjdą w przyszłym tygodniu i iniekcje maja być ponoć łatwiejsze. Eee, pożyjemy zobaczymy.
Czwartek.
Dzisiejszy dyżur na oddziale reanimacji minął nadspodziewanie spokojnie. Praktycznie przez cały czas nie było prądu, więc aparatura nie hałasowała. Na szczęście włączyli fazę i zdążyłem jeszcze wypełnić wypiski. Natomiast mocno zastanawiająca historia przytrafiła mi się podczas porannego obchodu. Otóż spotkałem mojego sąsiada z bloku, inżyniera Bazydło. Powiedział, że przyszedł do naszej kliniki do Rentgena. Ciekawe to o tyle, że nikt z pracowników naszej placówki, ani też żaden z jej pacjentów nie nosi takiego nazwiska. No i kto mi teraz wytłumaczy, dlaczego inżynier Bazydło ukrył przede mną prawdziwy cel swojej wizyty?
Piątek.
Obchodzę mały jubileusz. Właśnie dziś wykonałem moją setną operację. Radość tym większa, że dzisiejszy zabieg był pierwszym udanym. Coraz częściej, szczególnie podczas trepanacji czaszki, odzywa się moje najskrytsze marzenie: chciałbym kiedyś rozpocząć studia medyczne. I może nawet je skończyć.
Sobota.
To był naprawdę ciężki tydzień. Jestem już bardzo zmęczony. Dosłownie przewracam się o każdego leżącego.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
... |
|
Powrót do góry |
Immortal
Prezydent
Dołączył: 12 Sie 2007
Posty: 112
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 13:32, 31 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Z pamiętnika wykładowcy
3 stycznia
I love you, Akademio Ekonomiczna! Już myślałem, że żadna uczelnia nie da mi katedry, a tu taka niespodzianka! Obiecuję się przykładać. Wyszukałem już w księgarni podręcznik do mojego przedmiotu - "Elementy parcia dla toaletyków" E.Bździbskiego. Jest beautifull! Czytałem wczoraj do trzeciej w nocy. W porównaniu z książkami radzieckimi znaczny postęp, są nowe rozdziały - papierowe ręczniki, zwilżacze powietrza, i w ogóle. Piękne kolorowe zdjęcia.
13 luty
Pierwszv wykład. Byłem trochę spięty, ale jakoś poszło. Pod ścianą siedziała pewna cud-brunetka. Muszę się bliżej zainteresować.
20sty
Ciągle rozmawia z jakimś blondynem, serce mi pęka.
27my, luty
Jestem w psychicznym dołku. Specjalnie dla niej przygotowałem wykład "Toaleta miejsc intymnych u kobiet", miało być romantycznie. Nie przyszła. Muszę się koniecznie dowiedzieć, gdzie mieszka. marzec - 5ty mój pamiętniczku! Wiem! To się nazywa Zaniemyśl. Muszę wstać o 5.30, potem podmiejskim do Zaniemyśla. O wpół do ósmej jestem na miejscu. Na Ratajach wsiadamy razem do 12-stki i podjeżdżamy na Towarową. Wczoraj powiedziała mi Dzień dobry!
12 marzec
Fuck you, fuck you, fuck you!!! Blondyn zaczął ją podwozić samochodem. Cały tydzień jeździłem jak głupi. Ciągle z nim rozmawia na wykładach. Drżyj, blondasie! Nie przejdziesz sesji, choćby mnie miał szlag trafić. (na marginesie wiele słów obscenicznych)
19sty
Paskudna historia. Jakiś chłopak zasnął na moim wykładzie, uderzył głową w kant ławki i przeciął sobie łuk brwiowy. Dużo krwi, bałagan, pogotowie. Było tylko kilkanaście osób, więc zapowiedziałem, że będę sprawdzał obecność.
26.O3
Sprawdziłem obecność i czuję się jak dupek. Mam wrażenie, że wszyscy się ze mnie śmieją. W sklepie ktoś krzyczał "ty kretynie!", nie odwróciłem się, ale mam obawy, że mogło chodzić o mnie. Ludzie wyczuwają takie rzeczy.
9maj
Zbliża się sesja. Co za ciemnota, ta dzisiejsza młodzież! Opowiedziałem im historię o szaletach Wespazjana i chyba z dziesięć razy powtarzałem pecunia non olet, a oni nic nie załapali. Przynieśli mi przed kolokwium tylko marną pieprzoną połówkę! To za co ja mam sobie odnowić mieszkanie?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
... |
|
Powrót do góry |
Immortal
Prezydent
Dołączył: 12 Sie 2007
Posty: 112
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 13:33, 31 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Z pamiętnika administartora
Poniedziałek
8:12
Człowiek z księgowości skarży się, że nie może osiągnąć informacji o wydatkach z bazy danych. Udzielam mu Standardowej Odpowiedzi Administratora Nr 112 - "U mnie działa!". Czekam chwilę, aż się wykrzyczy i wyłączam ekspres do kawy z UPS-a, podłączając jego serwer. Mówię, by spróbował teraz. Doskonale, jeszcze jeden zadowolony użytkownik.
11:00
Od kilku godzin jest w miarę spokojnie. Odkładam słuchawkę z powrotem na widełki, aby zadzwonić do narzeczonej. Twierdzi, że przyjeżdża do mnie z rodzicami w przyszły weekend. Żegnając się powiedziałem, żeby porozmawiała w tej sprawie z portierem i przekierowałem rozmowę na portiernię. Ile razy trzeba powtarzać, że w najbliższy weekend jest ogólnokrajowy konkurs Quake'a?
16:23
Dzwoni kolejny klient. Pyta, jak zmienić czcionkę w formularzach. Udzielam grzecznej odpowiedzi, żeby sprawdził w instrukcji procesora. Kiedy znajdzie, ma zadzwonić.
Wtorek
9:35
Szef zespołu badań zatrudnił nową osobę i prosi, bym wyrobił jej login i hasło. Pytam, czy przysłał już formularz J-19R-9C9/DARR/K1. Mówi, że nie słyszał o nim. Odpowiadam, że jest w bazie specjalnych aplikacji. Twierdzi, że nie słyszał o takiej bazie. Znudzony przekierowuję rozmowę na portiernię.
10:00
Z zespołu badań dzwonią ponownie. Tym razem nowozatrudniona osoba prosi o login. Notuję jej nazwisko, adres, nazwę zespołu, nazwisko szefa zespołu i oczywiscie stan cywilny. Następnie "puszczam" wyszukiwanie w Centralnym Rejestrze Skazanych, Centrum Kontroli Zachorowań i mojej prywatnej bazie "Kto jest Kim w 1997 r.". Bez rezultatów, poza jednym plażowym zdjęciem. Informuję ją, że jej login będzie gotowy dzisiaj wieczorem i zgodnie z wiedzą nabytą na szkoleniu "Reengineering w zdobywaniu satysfakcji klienta" proponuję, że przyniosę jej login osobiscie dzisiaj wieczorem do jej mieszkania.
14:00
Sekretarka z zespołu prawnego twierdzi, że zgubiła hasło. Radzę jej, żeby poszukała w torebce, na podłodze samochodu i w koszu w łazience, choć tak naprawdę sadzę, że hasło może leżeć za pecetem. Dlatego proponuję jej, aby zakleiła wszystkie otwory w komputerze, łącznie z otworem chłodzenia zasilacza. Spodziewając się, że rezultat poszukiwań będzie mizerny, tworzę tymczasem nowe hasło.
Środa
8:30
Wściekły użytkownik dzwoni z informacją, że procesor ma się nijak do czcionek w formularzu. Zaskoczony przyznaję mu rację, zarzekając się, że nigdy nie mówiłem o procesorze, ale o koprocesorze. Skruszony odkłada słuchawkę.
11:00
Lunch.
16:55
Powrót z lunchu.
17:00
Przychodzi druga zmiana. Idę do domu.
Czwartek
8:00
Do pracy zgłasza się nowy człowiek, Staszek. Oprowadzam go po serwerowni, centralce telefonicznej i biblioteczce. Sadzam go przy IBM PC-XT. Narzekania ucinam stwierdzeniem, że Notes działają tak samo na kolorowym, jak i monochromatycznym monitorze.
8:45
Pecet Staszka zakończył fazę odpalania. Z uśmiechem na ustach informuję nowego, że właśnie tworzę dla niego login. Ustawiam minimalną liczbę znaków w haśle na 64. Przerwa na fajkę.
Piątek
14:39
Dzwoni nowy klient z pytaniem, jak stworzyć dowiązanie do dokumentu. Mówię, że wlasciwie makro włącza się przyciskami Ctrl-Alt-Del. Twierdzi, że jego komputer się wyłączył. Radzę, aby zadzwonił pod numer pomocy Microsoftu.
16:00
Właśnie kończę zmienianie koloru czcionek we wszystkich dokumentach na biały i rozmiaru czcionki w Pomocach na 2 piksele.
16:30
Ktoś z marketingu twierdzi, że nie widzi tekstu na ekranie. Radzę, aby wybrał z paska Menu opcję Widok, następnie Zaznacz Wszystko i nacisnął klawisz Del i znowu w opcji Widok funkcję Odśwież. Obiecuję, że instrukcję takiego postępowania wyślę mu później pocztą.
16:45
Dzwoni kolejny użytkownik z pretensją, że nie może przeczytać Pomocy. Odkładam słuchawkę z zapewnieniem, że to poprawię i zmieniam czcionkę na Wingdings.
16:58
Podłączam do huba ekspres do kawy, aby zobaczyć, co się stanie. Niewiele.
17:00
Nocna zmiana puka do drzwi. Życzę im dobrej nocy i nadmieniam, że hub zabawnie się dzisiaj zachowuje
Post został pochwalony 0 razy
|
|
... |
|
Powrót do góry |
Immortal
Prezydent
Dołączył: 12 Sie 2007
Posty: 112
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 13:34, 31 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Z pametnika chirurga
Sobota.
Jestem trochę niespokojny. Wczoraj zacząłem dość zawiłą operację na panu Łukaszu spod siódemki. Nie zauważyliśmy, jak czas zleciał i zrobiła się szesnasta i koniec roboty. Pan Łukasz został na stole do poniedziałku. Martwię się, że będzie próbował sam się zaszyć.
Poniedziałek.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. W czasie weekendu była przerwa w dostawie prądu. Urządzenia przestały działać i pan Łukasz też. Dzisiaj miałem tylko dwa wyrostki. Dziwne, że u jednego pacjenta. No, ale poniedziałek jakoś zleciał, tym bardziej, że siostra Kulanka znalazła między protezami podręcznik anatomii. Bardzo ciekawy. Nigdy bym nie przypuszczał, że aż z tylu części składa się człowiek.
Wtorek.
Od rana pech. Podczas operacji plastycznej znów zabrakło skóry. Pożyczyłem co prawda kawałek ceraty od ajenta bufetu, no ale jak długo można nadużywać dobrej woli człowieka nie związanego przecież ze służbą zdrowia?
Środa.
W dalszym ciągu pechowa passa. Siostra Narcyza potrąciła mnie podczas operacji, kiedy akurat zerkałem na siostrę Honoratkę. Wszystko stało się bardzo szybko. Rodzina pana Korytko, który był na stole chce mnie skarżyć o to, że mu przyszyłem butlę z tlenem do pleców. Kiedy już ochłonąłem, to zrobiłem sobie na próbę zastrzyk nową jednorazówką z tego transportu, który dopiero co nadszedł. Bardzo bolesny, dwa razy zemdlałem, zanim wprowadziłem wszystko dożylnie. Siostra Jola powiedziała, że niepotrzebnie się męczyłem, bo igły do tych strzykawek przyjdą w przyszłym tygodniu i iniekcje mają być ponoć łatwiejsze. Eee, pożyjemy zobaczymy.
Czwartek.
Dzisiejszy dyżur na oddziale reanimacji minął nadspodziewanie spokojnie. Praktycznie przez cały czas nie było prądu, więc aparatura nie hałasowała. Na szczęście włączyli fazę i zdążyłem jeszcze wypełnić wypiski. Natomiast mocno zastanawiająca historia przytrafiła mi się podczas porannego obchodu. Otóż spotkałem mojego sąsiada z bloku, inżyniera Bazydło. Powiedział, że przyszedł do naszej kliniki do Rentgena. Ciekawe to o tyle, że nikt z pracowników naszej placówki, ani też żaden, żaden z jej pacjentów nie nosi takiego nazwiska. No i kto mi teraz wytłumaczy, dlaczego inżynier Bazydło ukrył przede mną prawdziwy cel swojej wizyty?
Piątek.
Obchodzę mały jubileusz. Właśnie dziś wykonałem moją setną operację. Radość tym większa, że dzisiejszy zabieg był pierwszym udanym. Coraz częściej, szczególnie podczas trepanacji czaszki, odzywa się moje najskrytsze marzenie: chciałbym kiedyś rozpocząć studia medyczne. I może nawet je skończyć.
Sobota.
To był naprawdę ciężki tydzień. Jestem już bardzo zmęczony. Dosłownie przewracam się o każdego leżącego.
Wtorek.
Bardzo silnie uderzyłem się w twarz butlą tlenową. Nigdy by do tego nie doszło, gdybym nie zrobił sobie omyłkowo zastrzyku ze spirytusu. Przypuszczam, że spirytus podrzucił mi pielęgniarz Gniady z zemsty za to, że zamiast od bólu głowy, dałem mu na przeczyszczenie. Kiedy go czyściło, zrobiłem mu trepanację i napchałem do głowy gazet. Myślę, że bredzę. Dobranoc, kochany dzienniczku. Chyba już w tym tygodniu nic nie napiszę.
Środa. Po południu.
Dzisiaj rano otworzyłem pana Bielinka, tego spod czternastki. Już od tygodnia skarżył mi się, biedaczek, że mu coś leży na wątrobie. A jednak niczego nie znalazłem. Ciekawe, dlaczego chciał mnie wprowadzić w błąd. Podobnie zresztą, jak pan Paprotka, który usiłował mi wmówić, że ma zimną krew. A kiedy przetoczyłem mu ją do butli, to się okazało, że jej temperatura wynosi grubo powyżej zera. A ściślej mówiąc, 36 i 6, czyli razem 42. A ten Paprotka, widocznie ze wstydu, już się więcej do mnie nie odezwał.
Czwartek.
Popadłem w konflikt z naszym anestezjologiem, doktorem Zegrzyńskim. Zegrzyński uważa, że przekraczam swoje kompetencje usypiając bardziej kłopotliwych pacjentów bez jego wiedzy i na dłużej. A ja pytam co to znaczy dłużej? Te dwa, trzy miesiące zdrowego snu tylko wzmocnią organizm chorego i obsługi.
Piątek.
Konflikt trwa. Nie miałem innego wyjścia. Uśpiłem doktora Zegrzyńskiego.
Sobota.
Dzisiaj przywieziono czterech pacjentów z wypadków. Po ich uśpieniu i długotrwałej operacji wyszło mi dwóch. Zdecydowałem się ich uśpić.
Niedziela.
Zbudzili Zegrzyńskiego, żeby mnie uśpił.
Wtorek.
Salowy Wiśniewski powiedział dzisiaj do mnie podczas obchodu Doktorze, dzisiaj nie wtorek, zapnij rozporek. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że dzisiaj właśnie jest wtorek. Nie wiem, dlaczego ten cham tak się śmiał. Siostra Kulanka też. Nienormalni.
Środa.
Myślałem długo nad wczorajszym incydentem z Wiśniewskim. Sprawdziłem dokładnie w kalendarzyku, potem jeszcze specjalnie włączyłem dziennik. Wczoraj na pewno był wtorek.
Czwartek.
Wiem, że dorosły człowiek, i do tego lekarz nie powinien zaprzątać sobie głowy drobiazgami, ale nie mogę zapomnieć o wtorkowym obchodzie. Dziś przezornie przed wyjściem z toalety zapiąłem sobie rozporek. W końcu dzisiaj nie wtorek, tylko czwartek. Jutro piątek. Może się położę na kilka dni.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
... |
|
Powrót do góry |
Immortal
Prezydent
Dołączył: 12 Sie 2007
Posty: 112
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 13:36, 31 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Z pamiętnika ...
12 sierpnia.
Przeprowadziliśmy sie do naszego nowego domu, Boże,jak tu pięknie! Drzewa wokól wyglądają tak majestatycznie. Wprost nie mogę sie doczekać, kiedy pokryją się śniegiem......
14 pazdziernika.
Beskidy są najpiękniejszym miejscem na ziemi! Wszystkie liście zmienily kolory - tonacje pomarańczowe i czerwone. Pojechalem na przejażdżkę po okolicy i zobaczylem kilka jeleni. Jakie wspaniale ! Jestem pewien, że to najpiękniejsze zwierzęta na ziemi Tutaj jest
jak w raju. Boże, jak mi się tu podoba
11 listopada.
Wkrótce zaczyna sie sezon polowań. Nie mogę sobie wyobrazić,jak ktoś może chcieć zabić coś tak wspanialego, jak jeleń. Mam nadzieję,ze wreszcie spadnie śnieg.
2 grudnia.
Ostatniej nocy wreszcie spadl śnieg. Obudzilem sie i wszystko bylo przykryte bialą koldrą. Widok jak z pocztówki bożonarodzeniowej. Wyszliśmy na zewnątrz, odgarnęliśmy śnieg ze schodów i odśnieżylismy drogę dojazdową. Zrobiliśmy sobie swietną bitwę snieżną (wygralem!), a potem przyjechal plug śnieżny, zasypal to co odśnieżyliśmy i znowu musieliśmy odśnieżyc drogę dojazdową. Kocham Beskidy.
12 grudnia.
Zeszlej nocy znowu spadl śnieg. Plug śnieżny znowu powtórzyl dowcip z drogą dojazdową. Po prostu kocham to miejsce.
19 grudnia.
Kolejny śnieg spadl zeszlej nocy. Ze względu na nieprzejezdną drogę dojazdową nie dojechalem do pracy. Jestem kompletnie wykończony odśnieżaniem Pieprzony plug śnieżny!
2 grudnia.
Zeszlej nocy napadalo jeszcze więcej tych bialych gówien. Całe dłonie mam w pęcherzach od łopaty. Jestem przekonany, że pług śnieżny czeka tuż za rogiem, dopóki nie odśnieżę drogi dojazdowej. Skurwysyn!
25 grudnia.
Wesołych Pierdolonych Świąt! Jeszcze więcej gównianego śniegu. Jak kiedyś wpadnie mi w ręce ten skurwysyn od pługu śnieżnego... przysięgam - zabiję! Nie rozumiem, dlaczego nie posypią drogi solą, żeby rozpuściła to gówno.
27 grudnia.
Znowu to białe kurestwo spadło w nocy. Przez trzy dni nie wytknąłem nosa, z wyjątkiem odśnieżania drogi dojazdowej za każdym razem, kiedy przejechal plug. Nigdzie nie mogę dojechać. Samochód jest pogrzebany pod górą bialego gówna. Meteorolog znowu zapowiadal
dwadzieścia piec centymetrów tej nocy. Możecie sobie wyobrazić, ile to oznacza łopat pełnych śniegu?
28 grudnia.
Meteorolog się pomylił ! Tym razem napadało osiemdziesiąt pięć centymetrów tego białego kurestwa. Teraz to nie odtaje nawet do lata. Pług śnieżny ugrzęzł w zaspie a ten chuj przyszedł pożyczyć ode mnie łopatę ! Powiedziałem mu, ze sześć już połamalem kiedy odgarniałem to gówno z mojej drogi dojazdowej, a potem ostatnią rozpierdoliłem o jego zakuty łeb.
4 stycznia.
Wreszcie wydostalem się z domu. Pojechalem do sklepu kupić coś do jedzenia i kiedy wracałem, pod samochód wpadł mi pierdolony jeleń i całkiem go rozjebał. Narobił szkód na trzy tysiące. Powinni powystrzelać te skurwysyńskie jelenie. Że też myśliwi nie rozwalili wszystkich w sezonie!
3 maja.
Zawiozlem samochód do warsztatu w mieście. Nie uwierzycie, jak zardzewiał od tej jebanej soli, którą posypują drogi!
18 maja
Przeprowadzilem się z powrotem do miasta. Nie mogę sobie wyobrazić, jak ktoś, kto ma odrobinę zdrowego rozsądku, może mieszkać na jakimś zadupiu w Beskidach !!!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
... |
|
Powrót do góry |
|
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|